Podobno "chwilę" przed ukazaniem się tej książki, wydawca obiecywał "najbardziej przerażające zakończenie, jakie kiedykolwiek wyszło spod pióra Mistrza Grozy". Do tej pory zastanawiam się, co ten wydawca w ogóle miał na myśli....
Ponad 3/4 tej książki to niemal realistyczna opowieść o rozmaitych wcieleniach "pastora" Jacobsa i o tym, że dzisiaj, podobnie jak kilkaset lat temu, cudami można zwodzić tłumy, czyli "nic się nie dzieje" - to tak w wielkim skrócie. Gdzieś po drodze ciągle czekałam na ten zapowiadany, wielce elektryzujący moment, który sprawi, że wszystkie włoski na moim ciele zostaną postawione do pionu. Dobrnęłam do końca i zaczęłam się zastanawiać, czy ja ten moment gdzieś przeoczyłam, czy może czegoś nie zrozumiałam....? Ta książka miała powalić mnie na deski, a z tego co widzę - stoję na nich nadal i to obiema nogami. Grozy i horroru bowiem jest w tej książce ledwie odrobina a gęstej i elektryzującej atmosfery niewiele więcej. Pojawiły się za to skojarzenia z "Frankensteinem" Mary Shelley oraz nawiązania będące niejako hołdem Kinga dla kluczowych autorów romantycznej powieści grozy m.in Brama Stockera i H.P. Loverctafta.
Zakończenie może stanowić dość mocny kontrast w stosunku do poprzedzających je słabszych fragmentów książki ale udanym i zaskakującym raczej bym go nie nazwała. Ponownie utwierdzam się w przekonaniu, że King po raz kolejny nie poradził sobie z zakończeniem książki i nie wiem, czy bardziej pasuje tu słowo "niedorzeczne" czy "kur...