O dziwo, drugi tom cyklu "Freyja i Huldar" Yrsy Sigurdardóttir, podobał mi się bardziej niż pierwszy, chociaż też właściwie niczym mnie specjalnie nie zaskoczył. Tym razem spotykamy tę dziwną parę z lekka sfrustrowaną i zdegradowaną po ostatniej sprawie. Przyznam szczerze, że nie bardzo rozumiem ukaranie w ten sposób Freyi, która strzelała w obronie własnej. Ale cóż, widocznie nie tylko w naszym pięknym nadwiślańskim kraju bandyci i mordercy, mają większe prawa niż normalni porządni obywatele.
Ale, ale, co my tu mamy, otóż mamy tak modną ostatnimi laty, kapsułę czasu. Każdy wie co to takiego i zapewne w wielu miastach (w moim też) coś takiego zostaje, przy wielkiej uciesze, wszelkiej gawiedzi, zapełnione i zamknięte dla potomnych... Tutaj mamy rok 2016, kapsuła zostaje otwarta i odczytywane są "proroctwa" włożone tamże dziesięć lat wcześniej. Jak się okazuje, jedno z nich brzmi wyjątkowo groźnie... i w tym momencie zaczyna się śledztwo, przeplatane życiem prywatnym naszych dwóch głównych bohaterów.
Mam wrażenie, że jakby tej prywaty tym razem było ciut mniej, albo to śledztwo jest ciekawsze, chociaż zagmatwane i chaotyczne. Ale póki co, na razie mi się podoba. Nie nudziłam się, czytałam z ciekawością i bez ziewania, więc nie jest źle.😉