Nie miałam zamiaru czytać „Opowieści podręcznej”. Nie planowałam też oglądać serialu – ale jakoś tak się złożyło, że z nudów obejrzałam 2-3 odcinki, które mnie nie zachwyciły. Ale potem zaskoczyło i 4 sezony poleciały jak z bicza strzelił. I w tym miejscu zadam fundamentalne (!) pytanie: czy książkoholikowi wypada się do takich rzeczy przyznawać? Myślę, że tak, bo dzięki temu, że zobaczyłam serial, łatwiej było mi się połapać w dość chaotycznej książce Atwood.
A zresztą uważam, że książka jest lepsza – zwłaszcza pod tym względem, że nie oferuje czytelnikowi taniej sensacji, nie pokazuje nielogicznych rozwiązań, tak jak to ma miejsce w kolejnych sezonach, tworzonych już chyba tylko dla pieniędzy.
„Opowieść podręcznej” przemawia do mnie najmocniej ze wszystkich antyutopii, które przeczytałam – dlatego, że dotyczy kobiet i ich losu. Znamienne wydaje mi się to, że Autorka umieściła akcję na terenie USA – kraju, który kojarzy się nam z prawami obywatelskimi i wolnością. Przesłanie „Opowieści podręcznej” jest uniwersalne i nigdy nie straci na aktualności – ekstremizm (wszelki) jest zły i nigdy nie można dopuścić do tego, aby osoby głoszące tak radykalne poglądy, kształtowały życie społeczeństw.
I na koniec – znamienna rozmowa komendanta z podręczną:
„̶ Nie usmażysz omletu, nie tłukąc jajek – mówi. – Myśleliśmy, że nam pójdzie lepiej.
– Lepiej? – pytam ściszonym głosem. Jak on może myśleć, że ta...