W „Jakubie Wędrowyczu” zaczytywały się 10 lat temu moje dorastające dzieci. Warto wiedzieć co czyta młodzież, więc ja razem z nimi i połknęłam bakcyla. Bez takiego jak oni entuzjazmu, ale z przyjemnością, niedowierzaniem, czasem z odrazą, jak wprowadzał w czyn jakieś obrzydliwości, na które nawet bym nie wpadła, a czasem z przykrością, gdy jako Polka przeglądałam się w krzywym lustrze. Za to zawsze ze śmiechem. Nietuzinkowy gość z tego Kuby, mimo że menel nad menele.
Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej. Obecnie, jak twierdzi - wtórny analfabeta.
Zawód wykonywany: pasożyt społeczny, notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.
Przypomina mi poznanego kilka lat temu pana Mietka z małej mazurskiej osady i zakapiora Mańka z Bieszczad. Gumofilce na nogach, kufajka, widły w garści, groźna mina, bimberek od rana w spożyciu, a nocami w produkcji, gotowość do niesienia sąsiadom pomocy w trudnych sprawach, szalone wyczyny i specyficzny kodeks honorowy. Tylko Mietek i Maniek nie byli chyba egzorcystami jak Jakub. Lektura do przeczytania, pośmiania się, zadziwienia i zapomnienia.
Komplet książek o Jakubie Wędrowyczu stoi do dziś na półce, wróciłam niedawno do pierwszego tomu. Po latach nie umiem się dać ponieść fali tych bzdur, jest jakby mniej zabawnie i bardziej wkurzająco, ale trzeba też oddać książce honor - bardzo dużo pamiętałam. To znaczy, że spotkanie z Jakubem nie przeszło...