Pierwszy raz zetknęłam się z kryminałem, którego akcja dzieje się praktycznie na moim podwórku, a ściślej rzecz biorąc - obok podwórka, bo właściwie zaraz za płotem. Główny bohater bowiem, w rolę którego wciela się znany i introwertyczny profiler ze Śląska, Rudolf Heinz, mieszka w słynnych "kukurydzianych" blokach osiedla potocznie zwanego Tauzenem (os. Tysiąclecia), na które wychodzą okna mojego mieszkania. Prowadzone przez Heinza śledztwo zabójstwa dwóch młodych seminarzystów prowadzone jest w granicach miejsc, ulic i zakamarków bardzo dobrze mi znanych i równie często przeze mnie odwiedzanych, więc czytało mi się to dość ciekawie. Jednak jeśli chodzi o osobę grającą tutaj pierwsza skrzypce, czyli o wspomnianego wyżej śląskiego profilera, to jakoś z początku nie przypadliśmy sobie do gustu, bo to człek raczej nad wyraz oschły i antypatyczny, "gitarzysta i posiadacz brązowego pasa karate, skończył czterdzieści cztery lata, nie miał nic do stracenia i coraz mniej do zyskania", ale z czasem, szczególnie po sprawie z Inkwizytorem, zaczęłam rozumieć jego braki w charakterze i trudności z nawiązaniem z ludźmi cieplejszych relacji.
Mam wrażenie, że autor od samego początku wodził mnie za nos - do samego końca nie potrafiłam wyczaić, kto stoi za tymi zabójstwami. Cała intryga choć zgrabnie, spójnie i logicznie zbudowana, troszeczkę jednak rozczarowuje finalnie. Brak jej tutaj jakiegoś polotu, zaskakujących zwrotów czy przełomowych momentów. Na szczęście całki...