Są takie dni, że człowiekowi nie chce się iść. Siedziałby tylko, czytał książkę i wpatrywał się w przepastną toń jeziora.
Ale są też takie dni, że nogi same niosą. Mijają metry, kilometry, a człowiek idzie i idzie i wcale nie ma ochoty na odpoczynek. Taki dzień mam dzisiaj. Właściwie tylko kilometrowy odcinek z Magdalenowa do Czerwonego Folwarku nie sprawił mi satysfakcji, ale serce moje czuło...
Czuło zbliżający się raj.
Raj, który otworzył się przede mną, kiedy minęłam zardzewiałą tabliczkę "Rosochaty Róg".
Przedzieranie się przez zarośla stanowiło dla mnie zawsze najprzedniejszą rozrywkę świata - dlatego tak kocham Beskid Niski. Nie spodziewałam się odkryć go na nizinach. Zaraz potem weszłam na drogę czasem uczęszczaną przez samochody, ale tylko czasem. Kurz jaki się podnosi po przejechaniu, odstrasza właścicieli eleganckich wozów.
Nie wiedzą, co tracą.
Bezbłędnie błękitna, a zarazem niesamowicie wprost przejrzysta toń Jeziora Wigry to pokusa nie do odparcia. Także kiedy dotarłam na skraj cypla nie odmówiłam sobie przyjemności zanurzenia grzesznego ciałka w wodzie. Tu, na samym końcu, jednak zdarzają się turyści - przypływają kajakami, żaglówkami, szukając sklepu.
Ale nie tędy droga.
Najbliższy sklep jest gdzieś w okolicach Wigier. Niedaleko, ale trzeba opłynąć kilka zatoczek i, niebezpiecznych dla żaglówek, płycizn. Na tych "szuwarowych wyspach" tętni życie. Kaczki, perkozy, łabędzie- to władcy tego małego świata. Ludzie, jak zwykle, chcą go ratować, stworzywszy Park Narodowy.
Ale są też inni ludzie - odwieczni mieszkańcy tej ziemi - procesujący się z parkiem o "brzegowe". Uważają, że z dziada, pradziada, łowili tu ryby i mają do tego prawo. Udokumentowane jest to papierami carskimi, nadającymi im te ziemię we wieczyste władanie.
I oni też mają rację.
Gdyby tylko zechcieli łowić ryby na własne potrzeby, na pewno nie uszczupliłoby to zasobów jeziora. Ale staropolskie przysłowie mówi: "daj chłopu palec, weźmie całą rękę". Gdyby Park zezwolił na połów, wkrótce zabrakłoby ryb w jeziorze, a miejscowe sklepy, bazary i restauracje zawalone byłyby siejami, sielawami i węgorzami.
Mam czas na myślenie.
Nogi same połykają kilometry piaszczystej drogi.
Jeden, drugi, trzeci.
Na tak równej drodze nie muszę zastanawiać się, gdzie postawić nogę, nie zastanawiam się nawet nad zmianą trasy. I dobrze. Droga sama wyprowadza mnie na najpiękniejszy punkt widokowy. Gdzie tam osławionym "górom" Suwalszczyzny do tego prostego widoku na Plos Wigierski!
Na północ zatoka wschodnia. Choć stąd nie widać, wiem, że tuż za nią znajduje się miejsce mego wczorajszego noclegu: wdzięczne, choć niewielki jeziorko Mozguć. Z dala przebłyskuje Postaw. Nad taflą przepięknęgo Jeziora Wigry góruje szlachetna sylwetka pokamedulskiego zespołu klasztornego. Od bielonych ścian odbija się słońce, rażąc tak okropnie, że muszę odwrócić wzrok.
Tam, na południe, też jest pięknie. Zastanawia mnie, czy słońce, aby nie specjalnie tak mocno przypieka, żebym odwróciła oczy ku cudownemu Plosowi Zakątowskiemu z zatokami Krzyżańską i Wasilczykowską. Na jego powierzchni rozpanoszyły się trzy wyspy: Kamień, Brzozowa i przysadzista Krowa. Wody Jeziora wkoło szuwarów przybrały kolor stalowoszary, wewnątrz zaś przerażają mroczną czernią.
Zbliża się wieczór.
zasiedziałam się w tym uroczym miejscu. A jeszcze przed chwilą pisałam, że nie mam ochoty na odpoczynek. Cóż w obliczu takiego cudu natury, człowiek sam nie wie czego chce...