O twórczości Ewy Przydrygi powiedziano i napisano chyba już wszystko. Trudno zrecenzować jej powieść w sposób całkowicie oryginalny, nie powielić czegoś, co uwypuklił już ktoś inny. Nikt nie kreuje takiego klimatu jak Ewa, nigdzie indziej nie znajdziemy akcji, która wciągnie nas tak głęboko, że jeszcze długo po zamknięciu książki nie jesteśmy w stanie wyjść z historii w niej opisanej.
Ewa jest dla mnie czarodziejką, pisarką, która za pomocą słów jest w stanie mnie otulić, przeniknąć przez bariery mnie otaczające, dotrzeć tam, gdzie powiesiłam tysiąc kłódek, a kluczyki dawno temu pogubiłam, zagrać na tych strunach mojej duszy, które zdążyły już zardzewieć, mimo to poruszanie ich nie jest wcale bolesne. Gdzieś pomiędzy rozterkami bohaterów, pomiędzy wszystkimi ważnymi dla fabuły wątkami, czai się ta Przydrygowa magia, stanowiąca balsam do duszy, wlewająca ciepło i nadzieję w niezagojone rany.
Trudno mi uwierzyć, że te czary stały się moim udziałem dopiero w tym roku. Przeżyłam pięć książek Ewy, nie znajduję lepszego słowa na określenie tego, czego doświadczam podczas ich czytania. Przede mną wciąż "Motyle i ćmy", ale wiem, że i z debiutem będzie podobnie, w końcu "Zatrutka" niczym nie ustępuje kolejnym powieściom. Szczególne miejsce zajmują jednak w moim sercu "Topieliska" i dlatego cieszę się, że ich bohaterki towarzyszą i jak zapowiada Ewa, nadal będą nam towarzyszyć.
Spotkanie z Polą na kartach "Murszu" mnie wzruszyło, kto czytał "Topielisk...