Ewa Przydryga jest dla mnie numerem jeden w gatunku „thriller” tworzonym przez kobiety. Nie znam drugiej autorki, która potrafiłaby podać mi historię w taki sposób, bym miała poczucie, że się zapadam i grzęznę w wydarzeniach razem z bohaterami. Ciągle towarzyszące uczucie beznadziei, wszędobylski mrok wraz z otoczką psychologiczną, głębią emocjonalną i mentalną postaci sprawiają, że powieści autorki są bardzo sugestywne, plastyczne i realistyczne.
„Źródlisko” skończyłam wczoraj, ale potrzebowałam czasu, żeby historia mi się w głowie odleżała, a w zasadzie nie tak sama historia, jak wrażenia, jakie we mnie wywołała. Była to bowiem pierwsza książka pani Ewy, która wzbudziła we mnie tak sprzeczne uczucia. Pod względem pisarskim, stylistycznym, psychologicznym, merytorycznym, logicznym, powieść jest świetna, ale swoją wymową budzi we mnie wewnętrzny sprzeciw... Niektóre wątki uruchomiły we mnie pewne niefajne skojarzenia, których za nic nie byłam w stanie wyrzucić z głowy (pułapki z siarkowodorem), wytłumaczenie niektórych kwestii, jak chociażby uzasadnienie wyroku sądu w sprawie Szafrańskich, jest dla mnie nie do pojęcia z moralnego i etycznego punktu widzenia. Rozumiem i szanuję licentia poetica oraz autorski pomysł na nadanie kierunku fabule, ale nic nie poradzę, że przez niemal całą lekturę odczuwałam dziwny rodzaj dyskomfortu, którego nie czułam nigdy wcześniej.
I przyznaję również, że czasem nie nadążałam za rozumowan...