Jakoś od początku, nie mogłam się z tą książką zaprzyjaźnić. Czytanie szło mi jak po grudzie, jakbym orała jakiś zamarznięty ugór. Rzadko kiedy zdarza mi się tak "męczyć" przy książce. Ktoś może zapytać, po co więc się męczyłam i nie rzuciłam jej w kąt. Otóż dlatego, że jestem ciekawskim człowiekiem i bardzo chciałam się dowiedzieć, czy tytułowy "Kłamczuch", rzeczywiście kłamał, czy tylko cała wieś chciała, by właśnie tak myślała "bystra" Nina Warwiłow.
Nie znam Niny Warwiłow, nie wiem gdzie i co wcześniej robiła, bo jak to czasem mi się zdarza, wskoczyłam w środek, jakiegoś cyklu. Ale w tej części owa dama przede wszystkim się...dziwi. Przyjeżdża na urlop z córeczką do miejsca, gdzie ledwie dwa lata wcześniej prowadziła jakąś sprawę i dziwi się, że nie jest anonimowa. Że wszyscy wiedz, że to "Ta Warwiłow".
Na urlop prócz córeczki, przywozi ze sobą służbowego glocka, a potem się dziwi, że dzieciak rysuje ją z pistoletem.
A kiedy już się mleko wylało (czytaj: pojawiły się zwłoki), co robi Nina? Podrzuca swojego dzieciaka wszystkim dookoła, a sama lata po wsi, jak przysłowiowy kot z pęcherzem i wszystkich rozpytuje, pakując się w ich życie z butami. A jak ktoś zapyta, czy to przesłuchanie, Nina robi wielkie niewinne oczy i się dziwi, że ależ skąd, jakie przesłuchanie, przecież to nie jej śledztwo, ona JEST NA URLOPIE !
I co kilka kartek, zapytuje samą siebie, czy aby jest dobrą matką. W mojej ocenie pani Warwiłow nie jest pani ani dobrą ...