W pierwszej chwili chciałam napisać, że powieści z cyklu Kwiat Paproci to takie moje guilty pleasure, ale uświadomiłam sobie, że ja wcale nie czuję się guilty, że jest to moje pleasure. Jest to dla mnie przyjemność totalnie pozbawiona poczucia winy czy wstydu, że och, ach, takie niepoważne, a ja lubię.
No bo co robić, skoro i owszem, lubię :D.
Lubię wracać do stworzonego przez Katarzynę Berenikę Miszczuk świata, lubię sposób, w jaki ten świat jest wykreowany, podoba mi się rzeczywistość, w której Polska nie przyjęła chrztu, władzę ciągle sprawuje książę, a poddani czczą licznych bogów, lubię bohaterów, nawet tych, którzy mnie irytują i tych, którymi od czasu do czasu mocno bym potrząsnęła (tak, Gosławo, wstań, gdy o tobie mówię!), lubię Bieliny i ich mieszkańców (i mieszkanki), tych ludzkich i tych... nieco mniej ludzkich (i tych zgoła wcale też, a jak ich nie lubię, to mnie przynajmniej interesują), wracam do nich z przyjemnością i odpoczywam wśród nich, i bawię się całkiem nieźle :).
Ale nade wszystko lubię bogów. Są tacy, jacy powinni być, trochę przyjaźni, trochę groźni, trochę nieobliczalni, trochę tacy i tacy, ale nawet, jeśli są akurat przyjaźni, pod ich przyjaznością tli się szaleństwo (chociaż czy nam, ludziom, pyłowi na wietrze, mgnieniu w bezdennej wieczności, wolno oceniać bogów naszą miarą?), a kontakty z nimi to jak chodzenie po cienkim lodzie. Zmienni jak pogoda w górach, porywczy jak burza, nieopanowani, nie poddający się ludzki...