Nazywają to depresją. Ot, taki termin kliniczny. Taki dość prosty, określony.
Ja nazywam to inaczej.
To chmura. Ciemna burzowa chmurowa. Przykrywa niebo. Zabiera słońce, zabiera błękit.
Pokrywa ciemnością znany nam świat. Panoszy się, rozpościera po wszystkim co znamy.
To smutny sen. Taki z tych snów co po przebudzeniu cieszymy się, że to już koniec i mówimy sobie, że to tylko sen.
Z tą różnicą, że nie można się obudzić. Przenika do świata jawy. Ciężko jest się obudzić. Jakby sen spowijał umysł.
To mgła. Gęsta, szara mgła, która zasłania widok.
Zdajemy sobie sprawę, że świat poza zasięgiem naszego wzroku istnieje, jednak nie możemy go dostrzec. Z całych sił wchodzisz głębiej, starasz się spojrzeć dalej, ale nic z tego.
To ciężki plecak. Jest takie magiczne uczucie uwolnienia swoich barków od plecaka po długiej górskiej wędrówce. Tyle, że tego plecaka nie da się zdjąć. Jakby przyległ na stałe do pleców i towarzyszy nieustannie, bez przerwy całą dobę.
Nazywają to depresją.
Ja nazywam to codziennością.
Kiedy poznałam, że jest ze mną coś nie tak? Że jest źle ?
A właśnie i dokładnie wtedy, kiedy zaczęłam zbyt często wracać myślami do rodzinnego domu. Do czasów młodości, właściwie do czasów dzieciństwa, no może wczesnej nastoletności ( o ile istnieje takie słowo)
Dobiegam 40' , możliwe że ten czas zaczyna krążyć mi po karku i dopada mnie nieubłaganie. Kiedy to minęło i jak to się wydarzyło, że tak nagle niespodziewanie z podwórka pod okiem Mamy sama jestem przesadnie dorosła i skrzętnie pilnuje własnych dzieci?
Pamiętam jak wczoraj osiedlowe podchody z dzieciakami z bloku. Przysięgam na wszystko co kocham, że pamiętam zapach późnego wakacyjnego wieczoru, kiedy to zmrok wyganiał nas do domu.
Dzisiaj pomimo, iż jest to samo lato, powietrze pachnie identycznie to jest jakoś zupełnie inaczej.
Ano jest inaczej. Nie ma już tych piaskownic.
Nie ma trzepaków. Nie ma podchodów. Grania w krawężnik.
Nie ma tych dzieciaków.
Pamiętam.
Tak bardzo, usilnie chce tam wrócić. Na jedną chwilkę.
Dzieciństwo to jest magiczny czas. Piękny.
Jestem absolutnie pewna jak będzie wyglądało moje niebo.
Mama. Tata. Mój pokój. W zasadzie nasz, mój i siostry.
Odgłosy krzątaniny Mamy w kuchni.
Ja wpadam prosto z podwórka w swoich ogrodniczkach do domu, za oknem powoli się ściemnia.
Mama szykuje kolację ja lecę się umyć.
Opowiadam przy stole w kuchni wszystko co wydarzyło się na podwórku.
Mama słucha.
Wiem, że przed snem poczytam komiks Giganta Kaczora Donalda a rano znów pobiegnę na dwór.
Cykady za oknem. Serce pełne radości i spokoju. Wakacje na początku podstawówki.
Wakacje w każdym wieku mają swój zapach.
Tamte miały zapach ciepła.
Wymarzony czas.
Całe lato przede mną.
Całe życie mnie jeszcze czeka.
Czas za szybko ucieka...
Kompletnie beznadziejne to wszystko jest. Życie, świat wokół nas.
Codzienność i ta dobijająca monotonia.
Nie dzieje się zupełnie, kompletnie nic ciekawego.
Codziennie budzimy się po to, żeby jeść , pracować, sprzątać i tak w kółko. .
Jak nakręcone bezwartościowe roboty.
I będziemy tak wegetować, aż do starości.
Z każdym kolejnym oddechem marnować życie i czas jeszcze bardziej i bardziej.
Największą rozrywką staje się weekendowa wizyta w markecie, czy nowy gadżet do domu.
Rozrywa mnie od środka. Chce wstać i iść.
Gdziekolwiek iść.
Gdzie jest ta magia, w którą tak mocno wierzyłam.
Przysięgam, zawsze miałam takie uczucie gdzieś w głębi, że ze mną będzie inaczej.
Taka dziwna pewność, że moje życie będzie zupełnie inne.
Ja miałam doświadczyć czegoś. Czułam, że przytrafi mi się to coś, coś czego ludzie szukają.
Nie prawda. Złudne postrzeganie świata w młodości, nakarmienie serca i umysłu nieistniejącą magią.
To boli, oj boli jak jednak okazujesz się być tak przeciętny jak inni.
Dzień dobry.
Mam dość.
Myślę, że śmierć wcale nie brzmi już tak dramatycznie jak kiedyś.
Nie potrafię znieść rzeczywistości. To o co tu walczyć ?
Przytłacza mnie już zbyt mocno.
Przydusza.
Nie mogę nabrać powietrza. To jakby cały czas nieustannie coś mnie przyciskało.
Większość czasu się boje. Nie wiem czego, ale się boję.
Boję się, że kogoś spotkam.
Tak przypadkiem będzie przechodził i zapyta co słychać.
Boję się, zamówić jedzenie czy kawę w ulubionej niegdyś kawiarni.
Nie mam pojęcia dlaczego.
Nie miałam tak kiedyś.
Okropnie się tym stresuje. Nie lubię jak na mnie patrzą. Nie lubię, żeby ktoś na mnie patrzył.
Wolę być sama.
Odsunęłam już od siebie większość osób.
Męczy mnie towarzystwo. Męczy mnie słuchanie.
Nie chce ich słuchać.
Tak mi lepiej. Bezpieczniej. Oni i tak mają serdecznie w poważaniu innych.
Często mi gorąco . Zbyt często zbyt mocno się grzeje. Pocę się i nie rozumiem dlaczego.
Nagle z nikąd dostaje zimnych dreszczy. I tak mija kolejny dzień.
Pomimo, że wiem jak będzie nieprzespana kolejna noc. Chce już tylko wejść do łóżka.
Mogę z czystym sercem przyznać, że to ostatnie bezpieczne miejsce na ziemi.
Nie dosięgają mnie tam żadne potwory.
Na wszelki wypadek zaciągam kołdrę pod stopy.
Jedyne bezpieczne miejsce.
Nie zostało mi już żadne życie.
To po co się starać.
Zabawne jak czasami zupełnie z nikąd nachodzi życiowa refleksja.
Przyjemność obserwowania czynności przycinania krzewów. Takich pięknie zdobiących miejskie skrzyżowanie.
Pędy na wiosnę odrastają, wiadomo.
Młode pędy, nierównomierne, każdy pnie się w górę w swoją stronę.
Sterczą tak sobie, każdy gdzie chce.
Każdy w swoim kierunku.
Młode, świeże.
Drobne kwiatki i listki ozdabiają nowe gałązki.
One jeszcze nie wiedzą, że długo nie przetrwają. Zaraz je ktoś przytnie.
Przyjdzie ktoś i zacznie kształtować je na swoją określoną wizję.
Na swój wcześniej ułożony plan.
Nikt się ich nie pyta czy tego chcą.
Czy to im pasuje. Mają się ściąć i koniec. Otoczenie uznało, że rosną brzydko, że robią to źle. Nie tak jak przystała norma społeczna. Nierówno, krzywo, znaczy źle.
Trzeba się przycinać, obcinać.
Koniecznie trzeba podcinać każdy najmniejszy odstający fragment.
Nie można odstawać.
Będzie pięknie dopiero jak będzie równo, tak jak inne krzewy.
Mogłabym wymieniać czego nie mam, czego mi brak.
Każdy może, każdy jeden bez mrugnięcia okiem może zacząć wymieniać wszystkie niedociągnięcia swojego życia.
Wszystkie pustki i niedole. Owszem.
Dlatego wymienie sobie dla przeciwności to co mam, co udało mi się osiągnąć, zdobyć.
Mam dom.
Cudowny, ciepły. Pełen śmiechu dzieci. Ukochanych moich. Moi mali ludzie, ich łącznie cztery tupające codziennie nóżki.
Mam rodzinę. Piękną. Zdrową.
Szanującą się i wspierającą nawzajem.
Męża mam. Mądrego, kochającego. Dobrego człowieka z ogromnym sercem.
Mam psa, dodatkowe cztery łapki.
Mam książki.
Mam ekspres do kawy.
Mam sztalugę.
Mnóstwo kwiatów.
Jest ogródek.
Mam własny imienny kubek.
Mam wyciskarkę do soków.
Fotel z poduchami.
Mam pasje. Zamiłowania i własne ambicje.
Słońce w sypialni.
Morze jest blisko.
Mam jeszcze kilka lat do czterdziestki.
Mam rolki i matę do jogi.
Mam całą szufladę siatek na zakupy.
Słoiki na przetwory.
Dwie szafki ozdób świątecznych.
Mam absolutnie wszystko. Absolutnie wszystko.
Gdzieś w tym nie mam już tylko,
emocji.
energii.
iskry.
Prawda jest taka, że nic mi już prawie nie smakuje.
Nie smakuje mi poranna kawa. A to źle.
Nigdy nic nie było tak wyborne jak świeżo parzona poranna kawa.
To jest chwila, która nastraja na cały dzień.
To nie jest zwykłe spożywanie napoju, żeby ugasić pragnienie czy towarzyskie popijanie z kubka.
Poranna kawa to jest rytuał.
To nabieranie dystansu, łapanie dobrych fal.
Dla mnie to chwila ciszy i skupienia. Skupienia nad każdym łykiem a tym samym nad każdym oddechem.
Kiedy dom zdaje się być przytłaczający, myśl o porannej kawie w ciszy, w delikatnej zachodzącej za oknem ciemności, zawsze napawała mnie nadzieją na nowy poranek, na nowe jutro.
Lubię wstawać przed wszystkimi, przed całym światem . Wiem, że wszyscy jeszcze śpią, że jeszcze nie zaczął się nowy dzień. Wtedy smakuje najbardziej.
Pamiętam jak wychodziłam z kubkiem kawy przed dom.
Wczesnym latem. Takie chwile jeden do jeden z pustymi chodnikami i kubkiem.
Zdarzało mi się wyjść podziwiać wschód słońca. O świecie wspaniały, jakie tam wtedy były wschody słońca...
Jednak najprawdziwsza magia to dawno, oj dawno temu oglądane zachody...
Wspólne zachody z Jego balkonu. Przysięgam, nigdy w życiu nie zasmakowałam takich zachodów słońca jak wtedy, u Niego.
Wiedziałam, że to zdarza się tylko raz. Jedyny raz w życiu. Nie byłam taka naiwna, by sądzić, że takie zachody mogą przydażyć się więcej niż raz, że mają szansę pojawić się gdziekolwiek indziej na świecie .
Większość ludzi nie ma szansy trafić na takie zjawisko, nawet choćby jeden raz.
Mi się jednak jakimś niewyjaśnionym cudem udało, ten raz w życiu, doświadczyć czegoś tak magicznego.
To było.
Czułam to, u Niego.
Nie ma już takich zachodów słońca.
Nie smakuje mi już kawa.
Lubie te chwile. uwielbiam nawet takie momenty.
Czasami zwykłe życiowe scenki, które musimy odegrać w ciągu dnia dają nam więcej znaków niż jesteśmy w stanie zobaczyć i zrozumieć.
taki drobny gest od wszechświata.
Spacer z psem, taki dość codzienny , całkiem zwykły a dał mi dzisiaj więcej nadziei i wiary w przyszłość, niż wszystkie sesje i warsztaty razem wzięte.
Wyszliśmy kiedy pogoda była dość- nazwijmy to- dość byle jaka, ale jakoś damy rade pomyślałam- przynajmniej nie pada.
Oczywiście po kilku minutach spaceru zaczęło padać.
Następnie lało.
Szliśmy dalej, naturalnie nie mamy w zwyczaju wracać nawet jeśli pogoda robi nam psikusa.
wspaniale pomyślałam... teraz tylko tego brakowało. Nie jest to ani miłe ani zabawne iść w takim deszczu.
Tylko, że za chwilę po tym okropnym deszczu, kiedy to stałam taka cała mokra i zmarznięta- wyszło słońce. wylazło zza tych wielkich czarnych chmur. pokazało się, ogrzało twarze. Wspaniale raziło w oczy.
Jakby tego było mało ukazała się tęcza.
Analogicznie do życia, sądze, że gdzieś w trakcie tego spaceru właśnie teraz jestem. nie wiem do końca czy na początku kiedy pogoda była jeszcze byle jaka, nie wiem czy będzie mi jeszcze bardziej padało na głowę czy może już powoli kończy się ten mokry zimny deszcz. Tego nie wiem. To się dopiero zobaczy. Tylko, że nie mogę się cofnąć, trzeba koniecznie iść dalej i zrobić swoje. Zrobić to co było zaplanowane.
Wiem natomiast, a wiem to na pewno, że zobaczę jeszcze słońce, że będzie mnie jeszcze przyjemnie i błogo ogrzewało, będzie mnie to szczęście jeszcze kiedyś raziło po oczach.
Coś poszło nie tak .
Nie tak to sobie wyobrażałam.
Jakbym teraz miała cofnąć się w czasie , aż do czasów kiedy byłam małą dziewczynką i jeszcze miałam wrażenie, że świat stoi przede mną utworem a ja faktycznie mam szansę być kimkolwiek tylko zechcę...jakbym mogła tam wrócić do tej chwili, w której ta magiczna fantazyjna myśl rodziła się w mojej głowie. To bym podeszła do samej siebie i bardzo mocno walnęła się w łeb.
Gdybym była bohaterem filmu powrót do przeszłości. Chętnie bym tam wróciła i powiedziała sama sobie prawdę o wszystkim.
Czasem z niektórymi osobami czujemy się wspaniale. Tak przytulnie i niesamowicie domowo.
Jakbyśmy za chwilę mieli usiąść razem i zrobić grilla. Kocham to uczucie.
Mam taką teorię, że jest to jakieś ludzkie dopasowanie.to się dzieje samo, nie wiadomo skąd, ale nadajemy na tych samych falach i już.
Czasami jest zupełnie odwrotnie. Jakoś tak dziwnie. Nie ważne ile czasu siedzimy z daną osobą , nic nie jest komfortowe.
Jakbyśmy cały czas byli napięci i nie wiemy co powiedzieć. Źle się czujemy. Źle wyglądamy. Chcemy już tylko iść.
Tutaj również mam pewną teorię .
Myślę, że podświadomie czujemy, złą energię tej osoby. Może złe intencje.
Są też grupy pomiędzy, takie obojętne dla naszego istnienia.
Kiedyś znałam te dwie grupy ludzi. Znałam, mijałam, przebywałam.
To gdzie się teraz te grupy podziały ?
Dlaczego teraz spotykam, znam i widuje tylko tą drugą grupę , tą odpowiedzialną za mój dyskomfort?
Gdzie się podziali ludzie przy, których czułam się wspaniale ? - czy oni gdzieś przepadli ? Takie miałam wspaniałe teorie.
Wszystko na nic.
Obawiam się , że to nie oni przepadli.
Jedyne co przepadło to coś we mnie .
Część mnie odpowiedzialna za relacje z ludźmi.
Część mnie odpowiedzialna za relacje z samym sobą.
Zgubiłam się.
Nie znam drogi, żeby do siebie wrócić.
Dobra. Inne spojrzenie na świat zostawię sobie na później...jest zdecydowanie za wcześnie, żeby szukać wspaniałości istnienia.
Żałuję bardzo, jestem wręcz wściekła na siebie, że podjęłam się tego zadania. Co mi przyszło do głowy, żeby zgodzić się na codzienne spisywanie tego co kryje moje super tajne wnętrze, ukryte dziecko czy inne takie.
Wszystko aktualnie doprowadza mnie do szału. Nawet ten cholerny guzik w kurtce, który bez przerwy się odpina.
Mam największą ochotę wyrzucić przynajmniej połowę rzeczy, które znajdują się w zasięgu mojej ręki.
Zaczynam całkiem poważnie rozważać minimalizm - po co nam do życia tyle przedmiotów.
Zaczęłam już nawet od swojej szafy. Zostały tak dokładnie trzy pary spodni. Trochę więcej górnej części garderoby. Ale systematycznie ilość się zmniejsza.
Sekret tkwi w tym, że przestało mi zależeć. Buty do biegania zestawiam z elegancką spódniczką.
Moje marzenie na chwilę obecną to przestać farbować włosy. Chociaż jest jeszcze opcja, że wyrwę sobie te kłaki i będzie spokój.
Do szału doprowadza mnie nawet gumka we włosach. Jak kręcę głową w jakąś stronę to czuję ją we włosach i okropnie mi to przeszkadza.
Z całej gamy możliwości i wszelkich malowideł, którymi tak idealnie można poprawić sobie urodę, aktualnie korzystam tylko z tuszu do rzęs, a i to jest dla mnie wysiłek.
Pod koniec dnia zastanawiam się kilka razy czy, aby konieczne jest codzienne mycie.
Rozważam komu tak na serio chce się myć podłogę.
I skąd ja brałam kiedyś tyle siły, żeby wieczorem zrobić sobie herbatę.
Ale nic mnie tak nie dobija jak pytanie
" Co słychać ?"
- wszystko super - ZAWSZE odpowiadam z uśmiechem na twarzy.
Dzisiaj zaczynam od nowa.
Właściwie w tym zwrocie - to dzisiaj nic się szczególnego nie zmieni . - a może właśnie zmieni się wszystko.
Zmieni się moje podejście. Moje odbieranie rzeczywistości. Zmienię się, sposób patrzenia i poglądy. Zmienię w swojej głowie co tylko mogę.
Zmiany należy zacząć od siebie. Oczywiście, takie banalne a takie trudne.
Przegonię wszystkie złe nawyki. Nie chce ich. Przekuje je w same najlepsze dla siebie.
Trochę egoistycznie, trochę pierwszy raz dla siebie .
Gdzie ja jestem, kim się stałam?
Jak się dobrze zastanowić, zaczęłam już. Kazano mi wylewać wszystko na zewnątrz, tak też uczyniłam. Wylewam te bzdury.
Czekam, aż " przyniosą efekty" - tak mi obiecano.
Więc idę dalej, stawiam następny krok.
Kto wie, może słońce zaświeci również nad moją głową...
A gdyby tak założyć przez chwilę, że to nie ja jestem wariatką?
Może to cały świat oszalał. Ta wersja wydaje się być nawet bardziej naciągana niż poprzednia. Ale gdyby tak przez chwilę udawać... że,
to nie we mnie jest problem.
Problem leży we wszechświecie, który uwielbia męczyć mnie każdego dnia.
Stara się zmusić mnie do udawanej radości.
A mnie to zwyczajnie nie cieszy. Nie bawi, nie sprawia przyjemności.
No bo kto dał Ci prawo do wygłaszania takich wielkich racji- takich poważnych zwrotów i takiej władzy nad innymi. Dlaczego właśnie to Ty masz to prawo do uznawania czyja racja jest prawdziwsza.
I dlaczego to właśnie moje postrzeganie jest błędne? Każdy by oszalał, gdyby potrafił spojrzeć na wszystko moimi oczami.
Tyle powtarzalności, całe mnóstwo obłudy.
Schematy i kłamstwa. Puste słowa i nic nie znaczące teorie.
Brak wiary i niezdolność głębi.
Jakim prawem nakazujesz mi w tym uczestniczyć i wymagasz się z tego cieszyć ?
To nie ja zwariowałam.
Ale i tak zawsze Ty masz rację, prawda ?
Wariatka . Tak, wariatka.
Nazywam tak siebie od jakiegoś czasu - a nie przepraszam. To przecież nie ja . To on tak o mnie mówi.
Chyba najgorsze, że on ma rację.
Jakiś czas temu byłam rzecz jasna, wstrząśnięta taką obelgą - już nie jestem.. teraz rozumiem, że coś zdecydowanie jest ZE MNĄ NIE TAK.
Coś okropnego, mrocznego , wstrętnego utkwiło w mojej głowie.
Zakorzeniło się na dobre i nie mam pojęcia jak się tego pozbyć.
Coś tliło się latami i powoli przejmowało ostatnie jasne miejsca mojego umysłu.
I nie nie, spokojnie.
To wcale nie jest tak, że ten mrok zachęca mnie do odebrania sobie rzeczywistości.
On mnie poprostu dręczy . Gnębi. Nie pozwala spać.
Nie potrafię skupić się na codzienności. Błądzę, krążę wkoło wszystkiego, ale jakby jestem ciągle z boku. Gdzieś tam sobie wykonuje obowiązki, ale generalnie tracę nad nimi kontrolę. Tracę kontrolę nad sobą.
To uczucie, takie trochę jakbym szła, gdzieś szła powiedzmy na spacer, wiele lat temu i gdzieś tam na tym spacerze się zgubiłam.
Nie umiem znaleźć drogi do domu.
Przechadzam się blisko, widze dom- tylko nie mogę odnaleźć ścieżki. Jakbym oglądała ciepłe miejsce z daleka i próbowała go dotknąć.
Najbardziej zatracam się w pytaniu, może lepiej to nazwać poszukiwaniu - jak uspokoić natrętne myśli. Te okropne wstrętne maszkary, które siedzą tam teraz w środku i nie dają mi zasnąć.
Skoro ukrywałam je przez taki czas w środku i zapewne przez to rozgościły się na dobre, to może jak zacznę je wywoływać do tablicy na światło dzienne sprawi, że odejdą ?
Jedno jest pewne - coś zrobić muszę.
Podejmę kroki. Determinacja i konieczność zmiany jest potężna.
Inaczej stracę wszystko.
Najgorsze, że już straciłam siebie.
Nie chce dodatkowo zgubić całej reszty.