Wariatka . Tak, wariatka.
Nazywam tak siebie od jakiegoś czasu - a nie przepraszam. To przecież nie ja . To on tak o mnie mówi.
Chyba najgorsze, że on ma rację.
Jakiś czas temu byłam rzecz jasna, wstrząśnięta taką obelgą - już nie jestem.. teraz rozumiem, że coś zdecydowanie jest ZE MNĄ NIE TAK.
Coś okropnego, mrocznego , wstrętnego utkwiło w mojej głowie.
Zakorzeniło się na dobre i nie mam pojęcia jak się tego pozbyć.
Coś tliło się latami i powoli przejmowało ostatnie jasne miejsca mojego umysłu.
I nie nie, spokojnie.
To wcale nie jest tak, że ten mrok zachęca mnie do odebrania sobie rzeczywistości.
On mnie poprostu dręczy . Gnębi. Nie pozwala spać.
Nie potrafię skupić się na codzienności. Błądzę, krążę wkoło wszystkiego, ale jakby jestem ciągle z boku. Gdzieś tam sobie wykonuje obowiązki, ale generalnie tracę nad nimi kontrolę. Tracę kontrolę nad sobą.
To uczucie, takie trochę jakbym szła, gdzieś szła powiedzmy na spacer, wiele lat temu i gdzieś tam na tym spacerze się zgubiłam.
Nie umiem znaleźć drogi do domu.
Przechadzam się blisko, widze dom- tylko nie mogę odnaleźć ścieżki. Jakbym oglądała ciepłe miejsce z daleka i próbowała go dotknąć.
Najbardziej zatracam się w pytaniu, może lepiej to nazwać poszukiwaniu - jak uspokoić natrętne myśli. Te okropne wstrętne maszkary, które siedzą tam teraz w środku i nie dają mi zasnąć.
Skoro ukrywałam je przez taki czas w środku i zapewne przez to rozgościły się na dobre, to może jak zacznę je wywoływać do tablicy na światło dzienne sprawi, że odejdą ?
Jedno jest pewne - coś zrobić muszę.
Podejmę kroki. Determinacja i konieczność zmiany jest potężna.
Inaczej stracę wszystko.
Najgorsze, że już straciłam siebie.
Nie chce dodatkowo zgubić całej reszty.