GHOSTWRITER
Po wtopie z debiutantem warto sięgnąć po pewniaka – myślę sobie. Pora nadrobić zaległości. Czas na Krajewskiego. I co? Myśleliście, że takie rzeczy się nie zdarzają w przyrodzie? Ja też. A jednak. Przyznaję pałę autorowi, którego zaliczam do swoich ulubionych. Nawet nie wiecie, jak mi głupio.
Pała za to, że nie udało mi się dotrwać do końca. A do tej pory przeczytałam wszystkie powieści Krajewskiego. Były lepsze i gorsze, ale każda trzymała jakiś poziom. A „Ludzkie zoo” sprawia wrażenie, jakby je pisał ghostwriter.
Poprzedni, odmłodzony „Mock” był świetny i zaostrzył apetyt. „Mock” drugi z tej serii nie daje się czytać. Przez kilkadziesiąt stron nic się nie dzieje, tylko duchy straszą. Jak się okazuje, że to nie duchy, tylko jednak pospolitość skrzeczy, to pojawiają się jakieś inne fantasmagorie, i to w takim zagęszczeniu, że kompletnie nie mam ochoty się w nie zagłębiać.
Autor zaczyna stosować chwyty niedouczonych debiutantów w stylu: „zabili go i uciekł”. Mock od razu wpada w tarapaty, bo zachowuje się tak, jakby mu nagle rozum odjęło, i tylko przypadkowo udaje się mu wykaraskać z kłopotów. Suspensu brak, no bo przecież wiadomo, że na początku głównemu bohaterowi nic nie może się stać. Przewracanie kolejnych kartek to udręka. Zaraz sobie wyobrażam, że znowu zrobi jakieś głupstwo i znowu pan Bóg zejdzie z nieba i go uratuje.
Detektyw jakiś taki bez jaj wcale. M...