Kiedyś to było, dziewczynki ludzi telepatycznie podpalały, nie to co teraz…
Billy Summers to płatny zabójca z zasadami, a właściwie jedną: zabija tylko tych złych ludzi. Chociaż trochę mu się już znudziło. Ile można pakować kulek w łeb, nie? Bo żeby pakować tylko w łeb, to Billy’ego nauczyli na kursie „jak zostać snajperem”. Po kursie podstawowym przyszedł też kurs zaawansowany – wojna w Iraku. A wszystko zaczęło się od przypalonych ciastek…
Stephen King lubi sobie czasem psychologicznie pofilozofować. „Billy Summers” to taka opowieść obyczajowa o dobrym mordercy, złych ludziach i traumatycznych przeżyciach. Czy to aż tak bardzo źle? Dla mnie nie, ale mnie czytanie Kinga zwyczajnie sprawia przyjemność, więc nie jestem obiektywna*.
P.S. Moje poczucie wstydu związane z nieprzeczytaniem jeszcze „Teresy Raquin” i innych wymienionych w książce tytułów, wzrosło do poziomu żenua. No cóż, "Quot libros, quam breve tempus".
*Nadal czekam na wydanie jego rachunków z pralni, w ciemno biorę!