Coś przeczuwałem, że będę miał problemy z odbiorem. Rzuca się młodzieżowa stylistyka językowa oraz przygoda bez strat - z hamulcowym wulgaryzmem. Gdzie soczyste bluzgi zastąpiono tekstami ,,Do stu diabłów!''. Przy lekturze utrzymała postać kapitana Nemo, który zrezygnował z cywilizacji, a wybrał życie w głębinie wód na fregacie. Pierwotnie tajemniczy, niezbadany Nemo miał pochodzić z Polski - zostać uciekinierem z powstania styczniowego, ale ówczesna sytuacja polityczna wymusiła (przez radziecką bandyterkę) zmianę planów, aby nie stał się wrogiem wariatów z dzikiego kraju. Fikcyjna osobowość figurowałaby na cenzurowanym. Fikcyjna postać, rozumiecie? - co za patologia!
Ogólnie jestem zawiedziony poziomem konstrukcji zdarzeń pana Verne. Wielkie obietnice o przecinających szlakach na morzu okazały się familijnym deserem dla wagabundy z plecakiem na plecach. Zachwyca oceaniczna fauna, ale pojedynek z ośmiornicą? Poważnie, to miało być zabawne lub ekscytujące? Lawina nazw, postaci bez charyzmy - z wyjątkiem Nemo, który dźwiga ciężar podmorskiej wyprawy. Cała opowieść jest bezpieczna, z ochraniaczami na kolanach i w kasku - nikt nie ginie, a to sprawia, że czuję się oszukany. Niebezpieczna, wykolejona przeprawa została wymeldowana z ekstremalnych posunięć i kaskaderki. Szczątkowe elementy Sci-Fi nie poprawiają wrażenia, kiedy Verne rezygnuje z szóstego biegu, z wyczynowych popisów i szaleństwa. Powinno się kotłować, jak w powieściach Josepha Conrada - tymczasem to grz...