Bohater powieści, uciekinier, żebrak, zlepek nędzy i rozpaczy, trafia do niewidomego miasta. Wita go figura Kolosa, monumentalna rzeźba o nogach zanurzonych w wodzie. Nasz uciekinier przybywa łajbą na brzeg, szybko oddala się od pozostałych, a sam, tkwiąc gdzieś pomiędzy światami zastanawia się, czy potęga tego dzieła przekłada się na potęgę kraju, któremu on patronuje i strzeże? Nasz przybysz szybko się o tym dowiaduje. W wyniku nieporozumienia, acz zauroczenia damą, trafia do majątku ziemskiego, gdzie nazwany zostaje ekspertem od rolnictwa. W regionie, gdzie susza zżera od lat ziemię, ma zwiększyć plony. Utopia? Pewnie tak, jak wiele rzeczy w życiu ludzi. Nasz brudas jednak staje na wysokości zadania i zostaje inżynierem, wykształconym specjalistą, znawcą gleby, upraw i roślinności. Uwielbia „Markotkę”, córkę Pana Ojca, gdzie pracuje, ale – zawsze jest jakieś „ale” - poznaje Brunetkę z sąsiedniego gospodarstwa, do której pała uczuciem wręcz obsesyjnym. Jest to konkubina znienawidzonego przez wszystkich Barona, szlachcica dobrobytu.
Serce rozdarte, umysł też, a ręce leniwe do roboty, jak zawsze. Próżno oczekiwać efektów jego pracy, zwłaszcza większych upraw, czy rocznych żniw. Susza, susza, susza. Aż nadciąga Noc Końca Suszy, która stanie się wysokim progiem między przeszłością, a przyszłością. Wytyczą tragiczną w skutkach, po której nic już nie będzie takie samo.
Susza ziemi, ale susza w sercach ludzi, którzy jeszcze w niej dłubią i którzy ją posiadają. Wszędzie kurz, pył, tumany drobnego piasku, który wszędzie się wkrada. Wszędzie też osiada. Na sercach, umysłach i duszach też. Wszystko zmierza ku śmierci głodowej, bo z utopijnych pragnień też można umrzeć. Susza oraz jej koniec, potężna ulewa tragiczna w skutkach, acz oczyszczająca, kojarzą mi się z biblijnymi nieszczęściami, jakie Bóg zesłał na swój Lud. Tu jest niekończąca się susza, wieloletnia destrukcja ziemi, wypalenie, jałowość. I nagła ulewa, katastrofa, silny deszcz, który niszczy, ale i daje życie. Daje nadzieję i budzi wiarę w ludziach.
Adrian Doman napisał bardzo, bardzo dobrą powieść. Odnajduję w niej wiele mądrości, przesłań, wiele scen wartych ponownego przewertowania i zastanowienia. Kto przeżyje? I czy w ogóle warto, by ktokolwiek z „1907” uszedł z życiem? Czy nie lepiej czasem zrównać wszystko i zacząć od nowa? Budowla wymaga przecież solidnego fundamentu, fachowców i znawców tematu. Nasz bohater znikąd od samego początku mnie zastanawiał i intrygował jednocześnie, nie umiałam go końca „rozgryźć”. Leser, obibok, biedak, który czasem sprawia wrażenie obłąkanego i bezmyślnego. Czy to jest człowiek? - zastanawiałam się często. Czy to może ludzka hybryda, zlepek tego wszystkiego wokoło, a jego bycie na ziemi ma czemuś służyć? Kogoś zmienić? Bo jego samego raczej nie.
Podczas czytania w wyobraźni wyświetlały mi się kadry filmowe, obrazy kinowych plantacji, ich właścicieli, niewolników, którzy je uprawiali oraz bezdusznych zarządców. Świetną alegorię odnajduję tu w „Folwarku zwierzęcym” Orwella.
Czytanie „1907” zmienia człowieka wewnętrznie, co czuć. Zanurzenie się tej „suchej i jałowej tematycznie” powieści odrywa umysł od tego, co teraz. Ta książka pochłania, ciekawi i intryguje. Jej doskonałość tkwi też w tym, że po jej zamknięciu i odłożeniu, nadal powraca.
dziękuję sztukater