Spacerujesz po ulicach miasta. Jest wieczór, kwadraty okien rozświetlają wnętrza mieszkań i domów. W tych domach są ludzie, którzy żyją swoją codziennością. Ktoś ma trudność z przełknięciem kanapki, bo cowieczorna gorycz puchnie w gardle. Inny cieszy się na myśl o piwach chłodzących się w lodówce. Ktoś za ścianą co wieczór czeka na nie wiadomo co. Jest w tych domach samotność, jest rwetes, jest czekanie na śmierć.
„(...) Miasto przyjmuje obraz w części dramatu dokumentalnego, a częściowo karnawału groteski”*.
O takich aktorach życia, o ludziach jak my, pisze Maciek Bielawski w swoich opowiadaniach. Ich treść i historie wnikają w twoją głowę. Kończysz je czytać i wracasz szybko do początku, by jeszcze raz wejść w buty tych ludzi. Te opowiadania są jak noktowizory, które prześwietlają ludzi w każdym calu. To opowiadania, które tworzą barwną mozaikę osobowości, marzeń i zwykłego bycia tu i teraz. Bycia w miejscu, w którym nie zawsze chce się być.
Te opowieści to obrazy wystawione w galerii, które masz okazję oglądać z pewnej odległości, ale i z pewnego dystansu. Ten dystans jest konieczny, bo nieświadomie wnikasz w ich skórę i myśli, a to może być ryzykowne.
„Czasem między butelkami z piwami nachodzi zaduma – co zostało z was, z ludzi, którzy kiedyś oglądali razem film.
Obraz się rozmywa, szatkuje, dzieli na połowę, poszczególne części rozjeżdżają się jak wisienki w jednorękim bandycie. W górę i w dół. A może by rzucić to wszystko? Są chwile, że takie pomysły są ważne. Zbyt długie wątpliwości odrzucasz, bo po co? Po co marzyć, robić plany? Są rzeczy nieodwracalne. A ewakuować można się z wielu rzeczy, na przykład z życia, albo na zawsze...”
Maciek Bielawski w tych krótkich historiach o zwykłych ludziach częstokroć porusza niezwykle trudne, ale i wrażliwe tematy. Czasem zatrzymuje swoich bohaterów w banalnych momentach, które stają się tym samym papierkiem lakmusowym ich samych. Niektórzy nie potrafią rozmawiać. Męczą się z noszonym w sobie tematem, lecz czekają a to na właściwą porę, a to na odpowiedni kiedyś czas lub chwilę. Są tacy, co swojego życia nie lubią, uciekają od niego, ale są i tacy to z nim walczą do końca.
Łapiesz doktora Bianko poprzez szyby zielonego autobusu, a on „(...) ma czasem ochotę na bycie gburem, marzy, by ściągnąć w złości obrus ze stołu”.
Ktoś obok ślizga się po tafli życia z pełnym brzuchem. Inny płacze, a łzy sprawiają, że jego ciało i on cały ulega korozji. Ci ludzie próbują być obojętni, ale to ludzie z uczuciami, a płakać bez emocji się nie da. Nadmiar trzeba z siebie wyrzucić, wyrzygać wręcz.
W te opowiadania wpadasz całkowicie, a gdy kończysz, zamykasz „Doktora Bianko” i siedzisz. Trwasz nieruchomo i trawisz treść. Bolą cię plecy, serce i głowa. Do czytelniczego portu w tobie wpływają zagubione kutry myśli, a własna szarość dni nagle okazuje się być barwna i wartościowa. Dziękujesz za to, co masz.
„Doktor Bianko” Maćka Bielawskiego zaskakuje, ale i zatrważa. Bawi się tobą, gra na emocjach. Paraliżuje, otwiera oczy i uszy.
Takie są te teksty. Tętnią mimo ciszy i nie śpią mimo zmęczenia. Żyją.
* „Miasto nocą. Londyn” Sukhdev Sandhu, Książkowe Klimaty
#agaKUSIczyta