Muszę przyznać, że "Wytrwałość dzikich kwiatów" była jedną z tych książek, na premierę którzych czekałam w roku 2023 najbardziej. W momencie, gdy zobaczyłam zapowiedź tej dylogii na profilu wydawnictwa, wiedziałam, że po nią sięgnę, bo już dawno żadna książka przed Polską premierą nie wywołała takiego poruszenia i fali zachwytów, więc moją poprzeczkę ustawiłam naprawdę wysoko. A jak to się skończyło? Tak jak zazwyczaj. Rozczarowaniem.
Poznajemy historię Salem - młodej dziewcznyny, która dopiero wchodzi w dorosłość i jeszcze nie do końca wie, co chce w życiu robić. Do domu obok wprowadza się przystojny, sporo od niej starszy Thayer, który ma sześcioletniego syna. Mężczyzna ze względu na pracę postanawia zatrudnić młodą sąsiadkę jako nianię dla syna i w ten oto sposób nasi bohaterowi zbliżają się do siebie.
Jest to historia dla miłośników romansów z różnicą wieku i rozgrywających się w małych miasteczkach. Dodatkowo, już na samym początku mamy ostrzeżenia, co do treści, więc jesteśmy przygotowani na lekturę wywołującą mnóstwo emocji. Micalea Smeltzer sama sobie podniosła poprzeczkę jeszcze wyżej, bo nie dość, że mamy tu bardzo popularne motywy to i obietnicę złamanego serca, co wielu czytelników uwielbia i na to właśnie czeka, a mam wrażenie, że nie do końca tu wszystko zagrało, więc logiczne jest dla mnie, że nie każdy po skończeniu tej lektury będzie do końca usatysfakcjonowany. Ja zdecydowanie nie jestem. Pójdę nawet o krok dalej i napiszę, że mam ogromny problem z tą książką.
Zacznijmy od bohaterów. Thayer'owi tak naprawdę ciężko cokolwiek zarzucić i nawet go polubiłam, ale Salem doprowadzała mnie do szału. Ja rozumiem, że jest młoda, odnajduje się w świecie i jeżeli chodzi o studia czy karierę, to ma prawo popełniać błędy i się zastanawiać, ale co do jej zachowania w innych aspektach, to nie potrafię go zaakceptować. Naprawdę działa mi na nerwy, gdy postacie same nie wiedzą czego chcą, a Salem idzie jeszcze dalej i na jednej stronie myśli jedno, ale na drugiej już kompletnie zmienia zdanie. Ta jej zmienność, naiwność i dziecinność kompletnie odebrała mi przyjemność z czytania całości.
Drugim moim problemem jest styl pisania Smeltzer. Ta książka ma mnóstwo błędów, zdania są niesamowicie proste, ale najgorsze jest urywanie rozdziałów w najlepszych momentach. I nie, nie jest to reklama w Polsacie, gdzie mimo wszystko wracamy do konkretnej sceny w następnym rozdziale. Tutaj się po prostu kończy i zaczyna coś zupełnie innego. Przez to wszystko niesamowicie ciężko jest wkręcić się w całą historię.
Po macoszemu potraktowane są także te poważne wątki, które mają wywołać w czytelniku skrajne emocje. Wiemy, że coś się stało, ale tak naprawdę Smeltzer nie poświęca temu wiele uwagi i skupia się na aspektach, które nie są w ogóle istotne.
Cała ta relacja głównych bohaterów jest przedstawiona w taki sposób, że ja nie bardzo potrafiłam im kibicować, bo była jeszcze jedna postać, która została potraktowana nie w porządku, ale już nie będę się w to zagłębiać, żeby nie robić spojlerów.
Wyszło na to, że w tej historii tak naprawdę nic mi się nie podobało, ale to nieprawda. Sam pomysł na fabułę, postać Thayer'a, jego relacja z synem, a także kilka wspólnych scen Salem z Thayer'em było przyjemnych. Były też sceny, które rozrywały serce na pół i pomimo tego, że nie zżyłam się do końca z postaciami, to i tak czułam ich ból.
Mimo wszystko po prostu zmęczyłam się czytaniem tej historii i wprowadziła mnie ona w zastój. Na chwilę obecną nie jestem w stanie stwierdzić czy sięgnę po drugi tom, choć jednocześnie bez niego ta historia jest niepełna, urwana i jakaś cząstka mnie chce odnaleźć w kontynuacji ukojenie. Mimo wielu zachwytów jakie słyszę z każdej strony, ja na ten moment nie mogę z czystym sercem polecić tej historii. Jest ona dość specyficzna i każdy musi sam zdecydować czy chce ją przeczytać. Myślę, że "Wytrwałość dzikich kwiatów" albo się kocha, albo nienawidzi. Życzę Wam, żebyście po przeczytaniu znaleźli się w tej pierwszej grupie. Ja na razie jestem w zawieszeniu, ale mam nadzieję, że po drugim tomie to Was dołączę.