„W tej właśnie chwili jesteśmy zajęci umieraniem.”
Za każdym razem, gdy biorę do ręki kolejną powieść Stephena Kinga, czuję się, jakbym spotkała właśnie starego przyjaciela. Nieważne, że tym razem ukrywa się pod pseudonimem "Richard Bachman" - po mistrzowsku budowana atmosfera i niepowtarzalny styl nie pozostawiają złudzeń. Panie King, nie udało się panu mnie oszukać. I chyba nie mnie jedynej; choć czytałam, że o twórczości Richarda Bachmana pewien krytyk literacki stwierdził kiedyś, że "tak mógłby pisać Stephen King, gdyby w ogóle umiał pisać". Jakież musiało być jego zażenowanie, gdy ów Bachman okazał się być mistrzem grozy we własnej osobie!
Tym razem rozpoczęłam swoją przygodę z "Wielkim marszem". Przyznam, że obawiałam się tej powieści, mimo pozytywnych recenzji i mojego uwielbienia dla autora (a może właśnie dlatego), podchodziłam więc do niej z wielkim dystansem. Nie miałam względem niej żadnych oczekiwań, bo wolę się miło zaskoczyć, niż głęboko rozczarować. Tym razem z wielką ulgą stwierdzam, że to ten pierwszy przypadek.
Czytając opis na okładce zastanawiałam się, co można stworzyć z takiej, pozornie bez potencjału, historii? Dowiedziałam się tego istotnie bardzo szybko, ponieważ od tej książki nie sposób się oderwać. Od tej pory nie będę podchodzić ze sceptycyzmem do żadnej powieści Kinga, obiecuję! Oczywiście, przyznaję, że ma lepsze i gorsze pozycje w swoim dorobku literackim, ale wydaje mi się, że z wielkim zainteresowaniem przeczytałabym nawet instrukcję obsługi kosiarki, gdyby została napisana przez Kinga.
Zasady są proste: stu chłopców startuje w dorocznym Wielkim Marszu. Wygrać może tylko jeden. Przegrany przegrywa tylko raz. Nie można się wycofać, zatrzymać też nie. Idziesz po życie, albo po śmierć. Od chwili startu cały świat skupia się w drodze, a czas, który pozostał - w przebytych kilometrach.
Wielokrotnie zastanawiałam się, co powodowało bohaterami powieści, dlaczego wzięli udział w tym morderczym marszu? Z pewnością skusiła ich główna nagroda; któż nie chciałby być w stanie spełnić wszystkich swoich marzeń? Znali zasady, mimo to - wystartowali. Wiedzieli, że zwycięży tylko jeden z nich. Czy to naiwna wiara we własne siły? Nagroda miała sens jedynie na początku, gdy jednak zaczęli się wzajemnie poznawać, gdy zaczęło być naprawdę ciężko, a jedynym, co się w danej chwili mogło liczyć, była możliwość wytchnienia, wszelkie te marzenia tracą sens. Wydają się dziecinnie naiwne. Dalej już nic nie jest proste; nie wystarczy siła fizyczna, liczy się siła charakteru. Ale czy naprawdę chcesz zwyciężyć?
Powieść trzymała mnie w napięciu tak bardzo, że nie chciałam nic robić, póki nie ujrzę ostatniej strony. Gdy skończyłam, z kolei nie potrafiłam przestać o niej myśleć. Czytając, szłam krok w krok za Rayem i jego rywalami, czułam ich ból i emocje, rozumiałam ich myśli i rozterki (to nie ulega wątpliwości, że King wspaniale odmalowuje ludzkie emocje). To każe się przez cały czas zastanawiać: jak byś postąpił na miejscu bohaterów? Co byś zrobił, gdy z początku prosta zabawa stanie się sprawą życia i śmierci? Gdy ceną za dążenie do spełnienia marzeń jest życie nie tylko twoje, ale i twoich przyjaciół? Tak jak oni, chciałam usiąść, tak bardzo chciałam usiąść! Ostatecznie usiadłam, ale z wrażenia. "Wielki marsz" po prostu zbił mnie z nóg. Dostałam czerwoną kartkę.
Do prozy Kinga zawsze wracam. We wszystkim, co pisze, choćby w najbardziej niedorzecznej, niemożliwej historii jest odbicie życia takim, jakie jest. Po raz kolejny udowodnił, że nawet z niczego może stworzyć DZIEŁO. To jest King najwyższych lotów, w najlepszym, mistrzowskim wydaniu. Zdecydowanie.