Huragany, wojny i katastrofy to naprawdę wdzięczny temat dla literatury i kinematografii. Z jakiegoś powodu ludzie, w przeważającej części, nie mają ochoty oglądać innych super-szczęśliwych ludzi, którym wszystko się udaje. To ich/nas po prostu dobija. Dowiodły tego liczne badania nad negatywnym wpływem socialmediów na naszą psychikę.
Ale postawcie przed bohaterem jakiś problem, dajcie mu jakiś dramat, ojca alkoholika i nastoletnią ciążę, i nadciągający huragan...
Zanim staniecie w obronie ,,Zbierania kości'' i zarzucicie mi niesprawiedliwość - chcę jasno powiedzieć, że z powodów wyjaśnionych za chwilę to będzie bardzo subiektywna recenzja. I że czuję się piekielnie rozczarowana tą książką. A na rozczarowanie moje składają się trzy punkty: styl, historia i przesłanie.
Zacznijmy od stylu. Historia Esch nie należy do największych objętościowo. Ale musiałam się przez nią przedzierać. Co jakiś czas wzdychałam poirytowana. Z początku myślałam, że może po prostu jestem uprzedzona. Wszak autorka nie ukrywa, że ukochany pies Skeeta jest maszyną do zabijania innych psów podczas nielegalnie organizowanych walk.
A ja psy kocham i aż mną trzepnęło na myśl o tym, że będę opis takiej walki czytać. Bo czym innym są półdzikie zaprzęgowce Londona walczące o hierarchię w stadzie w ,,Zewie krwi'', a czym innym szczucie na siebie biednych zwierząt, które nie mogły się nawet poprawnie zsocjalizować, bo he-he takie ,,dzielne są'', jak ich ,,dzielni ludzie''.
Ale nie. To nie było to.
To może, myślałam, chodzi o naiwny wątek miłosny? Może chodzi o to, że Esch wypatruje ślepia za swoim ukochanym, i czuje jego obecność nawet, jak na niego nie patrzy, i że robi jej się ciepło, i że... Ale nie. To też nie to. Bohaterka ma lat czternaście, w tym wieku zakochanie wygląda właśnie w tak idiotyczny sposób, nad tym do porządku dziennego jestem w stanie przejść.
I wczoraj - jest! eureka! - uświadomiłam sobie to, co mnie tak drażniło w książce. Porównania. Metafory. Powtórzenia. Pojawiające się ciągle, bezustannie, w różnych konfiguracjach.
Jakie to było denerwujące czytać, że kolejny bohater wygląda jak mięsień, a Kilo (pies) jest czerwonym, jak Glinianka, mięśniem! Że pot spływa po kimś żłobiąc rowki, albo skapuje wielkimi kroplami na ziemię, a jego skóra błyszczy jak wilgotny aksamit, a jego ogolona głowa jest jasna i wilgotna, jakby ubłocona, a piersi nie bolą, a są rozcinane na krzyż żyletkami od środka, a ciąża jest wodnistym, przelewającym się ciężarem, a China (główna psia bohaterka) futro ma białe jak kokaina, i tak białe, że aż świeci, i jest najbielszą rzeczą w całym Missisipi, a jej sutki nabrzmiałe jak wymiona, a powietrze gęste jest, jak rozgrzana mokra szmata, a skóra Manny'ego jest złota i świeci przyciągając wzrok, czy już wspomniałam, że Randall wygląda jak jeden wielki napięty mięsień, a jego oblana potem skóra błyszczy jak...?
I rozumiem też, że Esch mogła wkręcić się w mit o Medei i Argonautach. Serio. Ja, na przykład, bardzo lubię historię o Turnieju Trzech Darów. Czy widzieliście, żebym gdzieś jeszcze o tym wspominała? Nie. Natomiast w ,,Zbieraniu kości'' dowiecie się, że historia Medei i Jazona jest bliska sercu Esch. I że Medea zrobiła to. I tamto też zrobiła. I potem zrobiła jeszcze coś innego, bardziej drastycznego. Ale Jazon ją rzucił. I było Medei przykro, tak przykro, że go przeklęła w cholerę. No i czy wspominałam o tym, że to historia o Medei i Argonautach, i że Medea zrobiła dla Jazona... A! Byłabym zapomniała! Esch jest jak Medea, co nie? A jej brat jest jak brat Medei, chociaż kończy lepiej. Jazonem jest natomiast ukochany Esch, który - no kto by pomyślał - też wybiera ostatecznie inną kobietę.
(To nie jest spoiler, to wiemy już praktycznie od początku.)
Jeśli czytaliście moje poprzednie recenzje, to wiecie, że bardzo drażni mnie taki styl. Że okropnie nie lubię kiedy autor cały czas powtarza jakąś ważną informację. Że powtórzenia doprowadzają mnie do szału, bo czym innym jest zastosowanie anadiplozy, a czym innym ciągłe wstawianie mięśnia w różnych częściach zdania. Wyglądał jak mięsień. Był napiętym mięśniem. Wielkim czerwonym mięśniem.
Historia. Blurb (bo jeszcze chce mi się dziwić, że blurby kłamią) obiecywał mi historię dzieciaków, które ,,próbują zebrać zapasy jedzenia, na próżno szukając pomocy u ojca alkoholika, którego nigdy nie ma w pobliżu''. Nie neguję tego, że ojciec-alkoholik mógł być nieobecny w tej części historii, która poprzedzała sytuację, którą zastaliśmy w ,,Zbieraniu kości'', ale zgadnijcie kto biegał po obejściu Glinianki i opowiadał o nadchodzącym huraganie, kazał zabijać okna deskami i gromadzić zapasy? Tak. Ten sam ojciec alkoholik, który miał być nieprzydatny, i którego miało nie być.
A co robiły w tym czasie jego latorośle? Skeet zajmował się Chiną i jej miotem. Randall grał w kosza, bo miał szansę dostać stypendium na obóz sportowy. Junior się gdzieś szwendał i po prostu był irytujący. A Esch zajmowała się wzdychaniem do ukochanego, panikowaniem (słusznie), że jest w ciąży i jedzeniem. Doprawdy, zajmujące.
Ale hej, powiecie, huragan miał być, tak? Miała być Katrina? No i była. Przez jeden rozdział. I powiała dalej, jak to mają w zwyczaju huragany. Rozczarowani? Ja też.
I na koniec: przesłanie.
Nie jestem do końca pewna tego, o co chodziło autorce w wątku ludzko-ludzkim, więc skupię się na tym, co mnie szczególnie zabolało, czyli na wątku ludzko-psim. I wiecie, ja wiem, że Wy wiecie, że ja wiem, że to tak miało być. Że społeczne wzorce zachowań, że uwarunkowania kulturowe, że bieda i że patologia. Wiem.
Ale określanie więzi między psem i człowiekiem, który tego psa wystawia do nielegalnych walk w lesie mianem miłości jest szkodliwe. Nie wątpię w to, że Skeet zajmował się Chiną na tyle dobrze, na ile potrafił (w chwilach, kiedy akurat nie ryzykował jej życiem dla swoich fanaberii), ale podziw i gloryfikacja jego zachowań sprawiały, że czułam się naprawdę zła. To nie była miłość. Miłość, między innymi, polega na poszanowaniu drugiej istoty, na uszanowaniu jej granic, na zrozumieniu i na opiece. Ten, kto kocha, nie naraża drugiej istoty na śmierć i okaleczenie. To było patologiczne przywiązanie. I tak powinno się o tym pisać, a nie przypadkowo (bo nie podejrzewam autorki o taką bezduszność) umacniać negatywne wzorce kulturowe, które od dłuższego czasu próbuje się bezskutecznie(!) wyplenić.
Czy polecam? Nieszczególnie. Chyba, że macie ochotę zniechęcić się do zajścia w ewentualną ciążę, zirytować i na koniec wściec z powodu bezsensownego okrucieństwa wobec zwierząt.
I pamiętajcie: jeśli Waszym ,,ulubionym bohaterem'' jest pies i życzylibyście reszcie postaci, żeby je szlag trafił, to wiedzcie, że coś się dzieje.