Dwanaście dni z życia rodziny, której przyjdzie zawalczyć o przetrwanie z żywiołem. Dwanaście dni pełnych brudów życia, brutalnej rzeczywistości oraz samotności.
Esch ma zaledwie czternaście lat, ale dzieckiem musiała przestać być już dawno temu. Wraz z trójką braci zajmuje się domem, podczas gdy ich ojciec pogrąża się w miłości do alkoholu, którą zapija tęsknotę za zmarłą przy porodzie żoną. Nikt z członków rodziny nie pogodził się ze stratą tej ciepłej kobiety, ale każdy z nich stara się radzić sobie z tym uczuciem na własny sposób. Jeśli jednak mowa o dzieciach, to nie jestem pewna, co jest kwestią samego braku matki, a co życia z ojcem pijakiem i to w społeczeństwie, które wciąż zdaje się mieć uprzedzenia do czarnoskórych. Wszystko to odcisnęło na nich swoje piętno, co szczególnie łatwo możemy obserwować na głównej bohaterce. Pozbawiona kobiecego wzoru pierwsze zbliżenie z chłopakiem przeżywa kilka lat przed akcją książki. Jest wtedy zaledwie ciekawskim dzieciakiem, ale z czasem seks uprawia z jeszcze kilkoma innymi starszymi od siebie o chociaż rok chłopaczkami, aż trafia na Manny'ego, którego kocha, ale bez wzajemności. Muszę jednak zaznaczyć, że zarówno słowo „zbliżenie” jak i „seks” nie oddaje wyglądu tych aktów. Są one całkowicie wyprane z czułości czy intymności. Mają na celu zaspokoić potrzeby jedynie jednej ze stron. Manny nie potrafi nawet spojrzeć w oczy siostrze swoich przyjaciół. Chłopak zdaje się wstydzić tego, czego się dopuszcza (w końcu zdradza swoją dziewczynę), a jednak wciąż szuka możliwości zostania z Esch sam na sam. Jest to bohater, którego zupełnie nie udało mi się rozszyfrować, a tym bardziej polubić. Tak, jak zachowanie innych zdaje się wynikać z doświadczeń życiowych, tak Manny... On po prostu ma w swojej duszy coś obrzydliwego, co wije się pod jego skórą i sprawia, że mam ochotę odwrócić od niego wzrok.
Esch przez większość książki wie o swojej ciąży, ale nikomu o tym nie mówi, bo sama nie może oswoić się z myślą o tym, że w jej brzuchu coś powoli rośnie. Co prawda dla najmłodszego brata już pełniła rolę matki, ale perspektywa zostania nią naprawdę zwyczajnie ją przeraża. Nie wie, jak powiedzieć o tym braciom, a tym bardziej ojcu dziecka oraz swojemu własnemu ojcu. Przypomina sobie rozmowy dziewczyn w szkolnej toalecie, które dawały sobie porady odnośnie wywołania poronienia domowymi sposobami, ale pojawia się to w jej głowie zaledwie raz i całe szczęście ponownie nie dane jest nam o tym czytać, bo przyznam, że aż coś przekręciło mój żołądek, gdy czytałam chociażby o piciu wybielacza. Możliwe, że poruszyło mnie to bardziej niż wszystkie opisy okrutnego traktowania zwierząt (mamy tutaj sporo stron przebiegu walk psów) czy momentu upolowania i patroszenia wiewiórki (czemu została poświęcona cała strona dosadnych zdań).
Sam przebieg huraganu Katrina to zaledwie przedostatni rozdział. Ostatni stanowi wygląd świata, który kiedyś bohaterowie tak dobrze znali, a po wszystkim poznać już mieli problem. Cała reszta to natomiast przygotowania do nadejścia kataklizmu. Na początku wszyscy go bagatelizują, bo huragany nie mają zwyczaju uderzać w Bois Sauvage, a już szczególnie nie te silne. Z czasem jednak bohaterowie muszą się pogodzić z tym, że tym razem nie będą mieć szczęścia. Nie dość, że huragan nadejdzie, to będzie on również najsilniejszym od lat. Gromadzenie zapasów oraz zabezpieczanie domu to jednak jedynie tło dla codzienności. Dla samotnej nastolatki, która wspomina czasy, gdy jej matka jeszcze żyła. Dla dziewczynki, która kradnie test ciążowy, bo nie stać jej na jego kupno i która z jego pomocą dowiaduje się, że wkrótce sama zostanie mamą. Dla młodszej siostry, która nosi ubrania po swoich braciach i trzyma się z samymi chłopakami, jednocześnie nie trzymając się z nikim.
Książka pełna ciężkiego klimatu i brudu świata. Tym właśnie jest ta powieść. Styl autorki również jest ciężki i zdecydowanie się z nim nie polubiłam, ale ani przez moment nie wątpiłam w to, że mam w rękach kawał dobrej literatury. Przez narrację miałam problem, by wczuć się w bohaterów i by się do nich przywiązać, bo nie lubię się z tak oschłym stylem, ale uważam, że każdy choć raz do roku powinien sięgnąć po coś, co wyrwie go ze strefy komfortu. To zawsze ciekawe, gdy na koniec można powiedzieć „nie podobało mi się, ale było dobre”. Zdecydowanie bardziej polubiłam się z dwoma ostatnimi rozdziałami, gdzie autorka naprawdę dopieściła moją duszę opisami przyrody. Przyrody, ha! Opisami kataklizmu oraz spustoszenia, który po sobie pozostawił. To zdecydowanie bardziej pasuje, nie jakieś ułagodzone „przyrody”. Zostało to naprawdę dobrze opisane i ani przez moment nie oderwałam się od książki, gdy już byłam na tym etapie. Wcześniej jednak musiałam robić wiele przerw, by dobrnąć do tego momentu.
🍃
„Nigdy nie przestaliśmy płakać. Tylko płakaliśmy ciszej. Ukrywaliśmy płacz. Nauczyłam się płakać w taki sposób, żeby z oczu nie leciały mi łzy, połykałam je, gorącą słoną wodę, a one spływały mi do gardła. Tylko to mogliśmy zrobić.”
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Poznańskiemu.