Tym razem przenosimy się do Esbury – nieco ponurego i tylko pozornie spokojnego miasteczka położonego nad malowniczym jeziorem. Jeziorem, którego wody nagle zaczną się podnosić i którego okolice wkrótce spowije dziwna, gęsta zielona mgła w której zamajaczą niepokojące humanoidalne sylwetki…
Przygoda stworzona przez Nicholasa Johnsona początkowo skojarzyła mi się klimatem z ,,
Widmem nad Arkham’’, niestety im dłużej grałam, tym szybciej znikało to uczucie. Po części dlatego, że w porównaniu z ,,Widmem…’’ historia z Esbury jest dość krótka. Po części dlatego, że przechodzenie między niektórymi paragrafami wydawało mi się mało… płynne? Naturalne? Bywały bowiem takie momenty – jak ten podczas licytacji – gdy przechodziłam do kolejnego paragrafu nie posiadając wiedzy o imieniu postaci X (ponieważ mi się nie przedstawiła), a w kolejnym fragmencie narracja nagle zdradzała mi jej imię w taki sposób, jakby miało być dla mnie oczywiste to, że już je znam.
No więc nie było.
Szczególnie drażnił mnie też jeden fragment – i to jeden z tych kluczowych, a więc niemożliwych do pominięcia. Aż pozwolę go sobie zacytować:
,,Każdy przedmiot zakupiony wczoraj na aukcji nie jest już w twoim posiadaniu’’ (par.122, s.39)
Jak wiecie też, miarą udanej rozgrywki w świecie lovecraftiańskich horrorów jest dla mnie to, czy mogę zagrać postacią do bólu logiczną, realistyczną i taką, która albo nie wierzy w żadne nadprzyrodzone moce (chyba, że staną przed nią i spróbują ją zjeść), albo taką, która bierze nogi za pas, kiedy w jej otoczeniu zaczyna się dziać coś niepokojącego i niewytłumaczalnego. Niestety, ,,Samotnie przeciwko falom’’ nie przewidziało takiej możliwości, to znaczy, moja postać nie mogła opuścić Esbury następnego dnia, bo nie. Johnson nie przewidział takiej możliwości – trzeba było zostać i rozwiązywać zagadkę.
(Nawet wtedy, kiedy nie wzięło się udziału w licytacji i od razu następnego ranka chciało się łapać prom powrotny.)
Chociaż, z drugiej strony, muszę przyznać, że robię się w te gry coraz lepsza, bo przeżyłam dwie z pięciu rozgrywek. Co jest zdecydowanie lepszym wynikiem, niż ten, który osiągnęłam przy ,,
Samotnie przeciwko mrozowi’’.
Strona wizualna i rozgrywka czyli to co misie lubią najbardziej
Książka jest naprawdę ładnie wydana, ale to już standard w przypadku Black Monka – ,,Samotnie przeciwko falom’’ to gra w twardej oprawie, wydana na dobrym, grubym papierze, strony są w pełni zadrukowane i kolorowe, całość jest szyta i klejona, więc niezależnie od tego, jak długo i wytrwale będziecie maniaczyć w tę grę nie rozleci się ona szybko.
Na poszczególnych stronach mamy dwie kolumny z paragrafami i co jest przyjemne to fakt, że nie trzeba daleko skakać między kolejnymi częściami przygody. A jakaś miła premia należy się osobie, która wymyśliła, żeby pod poszczególnymi fragmentami dodawać w nawiasach numery paragrafów z których w dane miejsce ,,przyszliśmy’’. W przypadku nagłej, nieszczęśliwej śmierci bardzo się to przydaje i pełni podobną funkcję, co quick save w grach komputerowych.
Jeśli chodzi o rozgrywkę i budowanie własnej postaci (tym razem mamy do wyboru tylko dwie postacie początkowe, i to takie, które zbytnio się od siebie nie różnią) to potrzebujemy do niej albo Startera, który powinniśmy mieć od czasów ,,Samotnie przeciwko mrozowi’’ albo pliku pobranego ze strony wydawcy. I nie będę teraz ściemniać, że będziemy mieli do czynienia z systemem prostym i intuicyjnym, bo chyba w żadnej grze RPG nie ma czegoś takiego (chociaż, oczywiście, niektóre systemy są bardziej, a inne mniej skomplikowane). Faktem jednak jest, że jeśli zadamy sobie trud poznania zasad, to będzie nam zdecydowanie łatwiej grać w klasyczne gry Cthulhu, niż gdybyśmy tego nie zrobili.
Czy polecam? W zasadzie tak. Pomijając te niedogodności o których wspomniałam wcześniej, ,,Samotnie przeciwko falom’’ jest całkiem przyjemną grą – dla mnie była niezbyt straszna i dość lekka. Jaka będzie dla Was to już musicie rozsądzić sami.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl