Książka o przewrotnym i nieco dwuznacznym tytule „Jak zszedłem na psy” nie opowiada wcale o żadnym staczaniu się na dno czy życiowym upadku. Nie jest też w żadnym wypadku książką depresyjną czy też dołującą, chociaż trzeba przyznać, że momentami bardzo przejmująca i wzruszającą. Ta książka jest przykładem na to, że naprawdę wszystko co niemożliwe można przemienić w możliwe. Zawsze…
Dosłownie mówiąc i domyślając się również po okładce to dzięki temu, że autor postanowił zejść na psy jego życie zmieniło się niewyobrażalnie pozytywnie i motywująco, nadając codziennej monotonii i szarzyźnie wspaniałych barw, a powszechne obowiązki kiedy to tylko możliwe zastąpić nutką głębokiego oddechu wszędobylskiej wolności…
Człowiek, który nigdy wcześniej nie miał zwierzaka podejmuje ważną decyzję i postanawia zostać właścicielem psa. Potem kolejnych… Nie dla żadnego widzimisię i kaprysu, ale z przyczyn losowych głównie dla niepełnosprawnej córki, która w takim czworonogu miałaby mieć dodatkowe wsparcie i pomoc… Nieświadomie jednak dla samego właściciela ten nowy domownik staje się wybawieniem i zachętą do zmiany trybu życia na bardziej sportowy i zdrowy. Pomaga wybić z głowy złe nawyki i używki, a także przecierać nowo odkrywane szlaki już wspólnie na ludzkich i psich łapach…
To wspaniałe, że ktoś mający na głowie tak wiele spraw i obowiązków umie sobie to wszystko zorganizować i ogarnąć, żeby poza tym co konieczne znalazło się również to co przyjemne.
Odskocznia od tego stałego rytmu jaki chyba ma każdy człowiek jest bardzo ważna żeby nie zatracić całego sensu życia. Określona stałymi godzinami praca i do tego jeszcze rodzinne życie oraz związane z nim troski, może przestać dostarczać pełnię radości i spowszednieć jeśli ograniczymy się tylko do tego co już podstawowe i konieczne… Rybczyński się nie ogranicza, znajduje taki życiowy balans i równowagę, by móc się cieszyć podjętymi wyzwaniami. Bierze urlop, zabiera rodzinę na wędrówki pomimo przeszkód z niepełnosprawnością córki zdobywają szczyty, włóczy się z psami wyznaczając sobie kolejne cele i szukając atrakcji, wkręca się w psie życie i ich potrzeby. Zaczyna poznawać podobnych do siebie ludzi pełnych pasji, myśli i realizuje pomysły o zaprzęgach…
Rany… uwielbiam takie książki napisane autentycznie z potrzeby serca. A przecież głównym powodem jej powstania, było upamiętnienie Karelczyka- psa, który do końca towarzyszył dzielnie swojemu Panu w włóczęgach, czasami bardzo ekstremalnych i to nawet wtedy gdy już było niezbyt dobrze z jego zdrowiem…
Czytając „Jak zszedłem na psy” miałam poczucie jakby sam autor siedział w jakiejś przydrożnej knajpce naprzeciw czytelnika jak kumpel z kumplem i sącząc z nim zimne piwko opowiadał mu na luzaka całkowicie podekscytowany o swoich wojażach i przygodach. To poczucie i wrażenie bierze się stąd, że Tadeusz w swoim pisaniu jest bardzo prostym i naturalnym człowiekiem, który co myśli to mówi i nie zastanawia się jak złożyć zdanie by brzmiało lepiej stylistycznie, czy bardziej profesjonalnie jak u rasowego podróżnika. Nie można dopatrzyć się żadnej wyniosłości czy chełpienia z tego, że spełnia marzenia i szuka szczęścia, że jest od kogoś lepszy. Wręcz przeciwnie, słuchając go może stawać się inspiracją, że prawdziwą pasję często wykonuje się pomimo innych zajęć i obowiązków, bo tylko… dla chcącego nic trudnego.
Szkoda mi tylko, że tę książkę tak szybko się czyta, bo dziewiętnaście, krótkich rozdziałów to zdecydowanie za mało… Mam jednak nadzieję, że może kiedyś autor zdecyduje się napisać jeszcze o swoich nowych przygodach z nowymi kumplami, bo chociaż Karelczyk był jedyny w swoim rodzaju, co widać na zamieszczonych w książce fotografiach i miał to być dla niego jednorazowo złożony hołd, tak może jeszcze kiedyś coś nowego powstanie… bardzo bym chciała tym bardziej, że ta książka pod względem informacyjnym jest bardzo fajnie wykonana i dobrze było dowiedzieć się choćby o takiej istniejącej w Polsce Drodze św. Jakuba, może tak kiedyś samemu by się nią wybrać… albo też zejść na psy…?
Doceniam takich amatorów podróżowania i realizowania swoich marzeń bardziej niż zawodowców, którzy mają… nie oszukujmy się dużo łatwiej. Są znani, z funduszami, rozreklamowani i często też… przereklamowani.
A przecież wśród nas może być ktoś, kto po robocie siada na rower i zapisuje się na bardzo wyczerpujące maratony. Może być ktoś kto wybiera się w podróż starym motocyklem i udaje mu się przejechać całe Stany. Może być wielu, którzy czegoś dokonują i zasługują na uznanie za to, że wyciskają z życia tyle ile się tylko da i wcale nie są zwyczajni, choć często szeroko nieznani…
Cudowna jest ta książka właśnie za to, że daje wiarę i nadzieję we własne możliwości. Chcę takich więcej!
„Masz tyle w życiu, na ile się odważysz”...
Dziękuję za tę przygodę z psami, empatię i mądrość.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.