Tak się złożyło, że ostatnio rozważałam kwestie kanibalizmu i momentu, w którym człowiek jest zdolny do przekroczenia tej granicy (no dobra, Terror czytałam). Oczekiwałam więc lektury na poziomie refleksji, opartej na chęci przetrwania, która popycha do takiego czynu i na moralnym aspekcie tegoż czynu. Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie chodzi o kwestię „czy”, ale „jak”.
Oto zastajemy nowy porządek świata – przez tajemniczego wirusa (był, a może go nie było) należało przeprowadzić czystkę wśród zwierząt. Wybić innymi słowy. Dzika i hodowlana zwierzyna czy domowe pupile nie miały prawa istnieć. Stanowiły zagrożenie. Skoro nie było zwierząt to i mięsa zabrakło. A mięso pełne jest białka, trzeba było więc uzupełnić owy składnik. W ten sposób legalny stał się kanibalizm, chociaż rząd i obywatele tak tego nie nazywają. Nastał czas Przemiany, ludzie jedzą ludzi. A za złamanie jakichkolwiek zasad grozi zsyłka do Miejskiej Rzeźni (problem przepełnionych więzień już raczej nie istnieje, bo pewnie takowych nie ma, ale nie jest to powiedziane wprost). Myśliwy może stać się zwierzyną.
Słowa. Autorka wyraźnie chciała pokazać jaką moc mają, jak wiele można za nimi ukryć, jak bardzo jesteśmy na nie podatni. Mięso z ludzi to mięso specjalne, kobieta i mężczyzna to samica i samiec. Ludzie zostali sprowadzeni do pozycji zwierząt. I chociaż wizja jest przerażająca to człowiek uzmysławia sobie jedno – w dobie uprzemysłowienia produkcji mięsa niewiele osób zastanawia się jak wygląda rzeczywistość w hodowlach i rzeźniach. Ludzie są tu przecież traktowani tak jak zwierzęta obecnie i chyba to mnie najbardziej uderza w opiniach innych – wszyscy mówią, że wstrząsająca wizja, że to ohydne. A gdzie przemyślenia o współczesnym konsumpcjonizmie? Przecież do tego nawiązuje autorka (żeby nie było, nie namawiam do przejścia na wege, ale do poszerzenia wiedzy).
Tyle że brakuje tu głębi. Mamy ponurą wizję świata, mamy próbę odnalezienia granicy człowieczeństwa. Wszystko to jednak miałkie i słabo przedstawione. Spodziewałam się więcej, chciałabym bliżej poznać aparat władzy, a także sposób funkcjonowania zwykłego Kowalskiego. Główny bohater Marco Tejo w żaden sposób nie stał mi się bliski. Tak, rozumiem, że jest w trudnej sytuacji życiowej, brakuje mu oparcia i jako jeden jedyny jest w stanie nazywać rzeczy po imieniu (ale tylko w myślach). Nie wiem czy taki był zamiar, ale sposób narracji skutecznie odizolowuje czytelników, a przynajmniej mnie. Wiecznie powracający zaimek „on” i krótkie zdania wprowadzają wrażenie systematyzacji, odczłowieczają Marcosa. W moim odczuciu stał się robotem w machinie współczesnego mu świata, niezdolnym do jawnego sprzeciwu wobec zastanych zasad (do których uregulowania sam się przyczynił).
Wbrew obiegowej opinii mało tu dosadnych opisów, (a może to ja się uodporniłam?), a ohyda znajduje się na poziomie kontrastów i pomysłów. Najbardziej uderzyło mnie świętowanie narodzin dziecka przy potrawach z… noworodka. Brak empatii i dość łatwe przystosowanie się do nowych warunków żywieniowych budzi mój sprzeciw i wątpliwości. Szczególnie że nie znajdujemy w powieści żadnej informacji o tym czy weganizm stał się bardziej popularną dietą i czy w ogóle istnieje. W Wybornym trupie człowiek jest opętany mięsem. A przecież nie musi.
Czy zostałam przytłoczona? Nie. Czy czytało się to niczym horror? Nie. Zamysł jakiś był, szkoda że zwyciężyła chęć szokowania odbiorców, a nie dogłębna analiza ludzkich czynów. A uwierzcie mi, okazja do tego była, bo i gama możliwości zarobkowania na hodowlanych ludziach (i nie tylko) została tu szeroko pokazana.
Na koniec informacja dla każdego, kto nie miał książki w dłoni – na okładce znajdują się odciski zębów. Trafnie.
* Jak się można domyślić, znaleźli się i nowi wyznawcy wiary – Kościół Składania się w Ofierze. To ich motto, uroczo.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl