Ze słońcem i latem od dłuższego czasu kojarzą mi się okładki książek Jojo Moyes. Ich kolorystyka i wyzierająca z nich beztroska sugerują, że będą idealną wakacyjną lekturą.
Nie inaczej jest z wznowioną ostatnio książką „Zakazany owoc”, a w letnie klimaty wprowadza nas też miejsce akcji. Nadmorska miejscowość wypoczynkowa teraz i przed pięćdziesięciu laty jest tłem dla rozgrywających się tam wydarzeń. Miłości, nadziei, trudnych wyborów i ludzkich dramatów. Podziału społeczeństwa na to otwarte na świat i zmiany i to konserwatywne, torpedujące wszystko co nowe, inne i nieznane.
Głównymi bohaterkami są dwie kobiety, które dzieli pół wieku, ale wiele łączy. Przekonają się o tym, gdy Daisy rozpocznie remont domu należącego do niedawna do Lottie. Doświadczona okrutnie przez życie, opuszczona przez partnera Daisy, z dzieckiem na ręku podejmie się zadania, które może ją przerosnąć. I nie chodzi tylko o remont, ale i o odbudowanie zaufania do siebie, danie sobie szansy na szczęście. Lottie, której nigdy nie opuściło wyobrażenie o dawnej, niemożliwej miłości również w stanie w obliczu niełatwego wyboru. Czy sięgną po zakazany owoc? Czy nadal będą do niego wzdychać pozwalając, by kładł się cieniem na ich życiu? Czy uda im się pogodzić z samą sobą i odzyskać spokój i szczęście?
O ile sam pomysł na fabułę uważam za bardzo udany, o tyle nagromadzenie opisów, bohaterów i wydarzeń wydawało się momentami nieco przytłaczające. ...