Mieszkam na Górnym Śląsku, w samym centrum. Codziennie jeżdżę do pracy ulicą, po której na swojej maszynie śmigał Gerard z Anką. Oglądam te same familoki, górnicze osiedla, pokopalniane tereny, postindustrialne budowle. Moja codzienność to śląski pejzaż z kopalniami, hutami, tymi działającymi lub już nieczynnymi, lasy i parki. Nieobce mi Zabrze z Zandką, katowickie Sztauwajery, pełna lip aleja na Giszowcu, akademickie Gliwice, czy bytomskie Szombierki, unikatowa kultura, tradycje. Oraz rozmach i nowoczesność, które najpierw nieśmiało, a potem triumfalnie wkroczyły na Śląsk w czasach przemian ustrojowych i ekonomicznych. Czytając książkę czułam się u siebie i przede wszystkim dlatego lektura sprawiła mi mnóstwo przyjemności. Na początku złościł mnie Bastian, który wjeżdżając do mojego regionu z odległego o 100 km Krakowa wielce się dziwował, że trafił do nowoczesnej aglomeracji, a nie do górniczego zabiedzonego skansenu. Teraz sądzę, że tak miało być, wielu goroli (gorol = osoba nie pochodząca ze Śląska, nie mylić z górolem) do dziś tak postrzega Śląsk. Więc OK.
I to, co miało być tłem, dla mnie wysunęło się na główny plan, przynajmniej w pierwszej części książki. Ot, taka sobie sympatyczna obyczajówka. Śląsk i duet głównych bohaterów, znanych ze „Ślebody" - Sebastian Strzygoń i Anna Serafin. Dziennikarz stracił pracę i stara się inaczej zawodowo ustawić, sfrustrowana Anka zesłana do pracy na miejscową politechnikę prowadzi wykłady (skądinąd bardzo ciekawe), ludzie no...