Zatem rozpoczęła się moja dłuuuga historia z Drizztcem, czy jak toto się odmienia. Ymmm, no ciekawy świat, matriarchat pełną gębą (z wyjątkami, takim Zakiem dając przykład) dosypany pokrętną logiką wielbienia zła? Czy raczej chaosu, niby kontrolowanego, ale niektórych zasad to nie rozumiem.
Okej, zatem mam jego los od narodzin do wyjścia na powierzchnię. I jest on naiwny, długo naiwny, skoro prawie cały tom zajęło mu odkrycie, że drow to jest synonim słowa evil. Niemniej gościu ma tyle szczęścia, że pomimo ewidentnego podtykania się pod topór i mnogości okazji zejścia z morderstwa, facet przeżywa. I nadal jest pozytywnie nastawiony do życia, czy raczej, nadal ma swój honor. O. Nie jest jakiś zajebisty, ale lubię go.
Babeczki są dobrze napisane, chociaż ich nie znoszę. Szczególnie tej wkurwiającej matrony Malice, Malice my ass. Mam nadzieję, że za niedługo pożegna się z życiem, ale jakby jej miejsce miała zając ta narwana pinda Briza - najpier ona, potem mamuśka ma umrzeć. I, poza jedną sceną, najbliższa polubieniu jest Vierna. Scena z posągiem kontra scena pająkowa.
Zak jest ... różny. Początkowo go nie lubię, taki trochę złol zafiksowany, ale później dostaje ode mnie rozgrzeszenie. Miła jest jego relacja z Drizztem, ale za to szkoda, że nie chce 'bardziej otwarcie' podzielić się swoimi poglądami z chłopakiem. A kto mnie męczy? Ano męczący są DeVir i Masoj. Pierwszy piszczy i świszczy o zemście, chociaż jest za chudy w uszach. A drugi to głąb, ...