Wszystko wskazuje na to, że tułaczka Drizzta się skończyła. Drow wypełzł na Powierzchnię i się powoli przyzwyczajał do warunków, jakie znam od dziecka (hehe, skunks, hehe). No i fajnie, gdyby nie fakt, że są tu i dobre istoty, jak i złe. A chłopak ma pecha, bo jest magnesem na złoli.
Jednak przed pogrążeniem się w czarnej dupie rozpaczy uratował go Montolio. Ciekawa postać starca, o ciekawszych mocach i bardzo moralizatorskim pierdoleniu. Coś tak czułam, że zrobi mi z drowa jakiegoś obłąkańczego druida-hipisa. Dobrze, że się pomyliłam. Chyba. No, przynajmniej na razie chłopak nie wykazuje nadmiernej miłości do praw natury i chęci 'cieszenia się jej darami'.
I, żeby była przeciwwaga, pojawił się Roddy. Znaczy jest ten szybcioszek, są barghesty, ale ten dziad jest zdecydowanie królem złych postaci tego tomu. Purchawka z dwoma psami, orężem szumnie nazwanym Broczycielem i niezachwianą wiarą, że 'on wie lepiej'. Ej, czekaj... Czy on czasem nie ma polskich korzeni?! Pasowałby do takiego stereotypu Janusza. No ok. Nieważne, że łowczyni twierdzi inaczej, że są namacalne dowody, że, kurde, Drizzt zdecydowanie odmawia ucięcia mu łba. Um, spodziewałam się, że zabije Mooshiego i dokończy, co zaczął z Cattie. I nie wiem, zakończenie jest dwojakie i chciałabym go jeszcze zobaczyć? Bo tak, był obrzydliwą postacią rubasznie obleśnego wujka, ale za to ile radości wniósł w historię. Aż się dziwię, że tak napisałam :)
Ale co tam się zmieniło u Drizzta? Potrafi m...