Wydawało mi się, że „Bratnia dusza” to mega wstrząsająca książka o I wojnie. Że to, co spotkało ojca małego pucybuta z „Zostań, a potem walcz”, to tragedia. Że „Podróż do kresu nocy" i „W stalowych burzach” to najważniejsze książki o tamtym okresie. I że tematykę I Wojny Światowej mam jako tako oswojoną.
Ale przeczytałam „Na zachodzie bez zmian” i już wiem, że to powieść wojenna wszech czasów, arcydzieło. O brutalności każdej wojny, w każdym regionie geograficznym. I o żołnierzach - mięsie armatnim. Bo jedni ludzie wszczynają wojny, inni walczą. Ci pierwsi, najczęściej zadufani starcy, wysyłają tych drugich, często młodych chłopaków, na śmierć lub po okaleczenie - fizyczne, psychiczne, bądź emocjonalne. Takie to okropieństwo i niesprawiedliwość.
Ważna książka, mocna, prowokująca do myślenia, o niemieckiej piechocie, ale mogliby to być żołnierze dowolnego kraju.
Powieść zaczyna się opisem agonii 18-latka, który zaciągnął się do armii i nie miał tyle szczęścia, by przeżyć, ale pozostawił dobre buty, które chętnie przygarnęli kumple. Kończy się śmiercią starszego, obrotnego żołnierza, dzięki któremu przeżył niejeden młokos. Po drodze mnóstwo bezsensownych śmierci i traumatycznych przeżyć, żołnierskie osamotnienie i życie w okopach, płaczące w domu matki, głód, chłód, kalectwo i najbardziej obrazowa ze scen, gdy młody żołnierz, który właśnie zabił wroga - błaga jego zwłoki o przebaczenie. Taka to historia. I jak tu potem żyć?
Ależ to wstrząsają...