"Chodź, chodź, chodź, śpiewała Mroczna Wieża tuż za horyzontem.
Chodź, chodź, chodź do mnie, rewolwerowcze ochoczy.
Chodź, chodź, Rolandzie, twa podróż się kończy".
Moja podróż z ka-tet również się zakończyła, łzy wzruszenia otarte, czas odłożyć sentymenty na bok.
Nie należę do czytelników uważających MW za opus magnum twórczości autora, przykro mi Stephen, może nie do końca zrozumiałam Twoje przesłanie, chociaż trzeba przyznać, że się nie cackałeś i rypnąłeś cykl z rozmachem.
Przez większą część ostatniego tomu miałam dziwne wrażenie, że jakoś jest za mało cukru w cukrze, że nie ma tego czegoś, kilka rzeczy odfajkowane po łebkach, no i ta trauma z wypadkiem samochodowym - trochę nuda. Nawet gdy Mroczna Wieża, tak wyczekiwana, pojawiła się na horyzoncie, nastąpiła wreszcie WIELKA KONFRONTACJA - byłam rozczarowana. Tyle czekania, tak mało fajerwerków. Wygumkowali dziada, no błagam.
A zaraz po tym następuje ZAKOŃCZENIE. Wielkimi literami, bo to zakończenie wbiło mnie w fotel. Wszystkie moje fochy nagle przestały mieć znaczenie, a ja daję 10/10 gwiazdek, bo to chyba będzie moje ulubione zakończenie, które wyszło spod pióra autora. Irytujące, żeby nie powiedzieć okrutne, ale prawdopodobnie najlepsze.
"Długich dni i przyjemnych nocy. Obyśmy spotkali się u kresu drogi, gdzie kończą się wszystkie światy".
Jeszcze kiedyś powędruję ścieżką do Mrocznej...