„Pojawiło się przeszywające i paraliżujące poczucie winy, ale jednocześnie ogromne osamotnienie. To było najdziwniejsze. Czuł się porzucony, odepchnięty, bezgranicznie samotny. Pragnął, aby ktoś, ktokolwiek by to nie był, się nad nim choć na chwilę ulitował, objął go, przytulił”*.
Takie myśli miał główny bohater powieści, Wincenty, po zamordowaniu barda (Zauchy) i swojej żony. J.L. Wiśniewski wyszedł naprzeciw oczekiwaniom swojej postaci i ulitował się, przytulił, usprawiedliwił.
Cała powieść jest jakby pisana pod tezę – aby pokazać, że w gruncie rzeczy Wincenty do dobry człowiek, o niebo lepszy niż większość społeczeństwa, ale po prostu przydarzyła mu się zła rzecz (zabicie dwóch osób). Oczywiście nie odbieram jednostce elementarnego prawa do odkupienia swoich win – po prostu nie lubię książek, które nie pozostawiają pola do oceny, tylko nachalnie narzucają konkretny odbiór.
Kolejnym rozczarowaniem jest fakt, że w książce jest stosunkowo mało o samym zabójstwie Zauchy, a przypuszczam, że wielu czytelników sięga po „I odpuść nam nasze…” właśnie po to, żeby poznać bliżej tę historię (albo jedną z jej interpretacji). W tym celu jednak lepiej skorzystać z internetu.
Najmocniejszą stroną książki jest szeroko zakrojony obraz Polski lat 80. i 90., ale też do czasu, bo kolejne dygresje od dygresji w pewnym momencie zaczynają nużyć.
Jest to jak dotąd najsłabsza powieść ze świetnej...