Kiedy umiera rodzic, świat się wali. Nasz świat, bo ten obok uparcie trwa, niewzruszony naszą rozpaczą i bólem. Codzienność zmienia się w zbieraninę potłuczonych skrawków, które próbujemy na nowo posklejać, na nowo utkać ze wspomnień. Na nowo próbujemy się nauczyć iść przez życie, próbujemy nauczyć się siebie, bo żyjemy już tylko jednym życiem i nic już nie jest takie samo jak było. Od nowa trzeba napisać swoją historię, tak jak zrobił Schmitt po śmierci swojej Mamy.
Autor swoimi emocjami kreśli nam portret najważniejszej kobiety w swoim życiu, swoją wrażliwością snuje smutną, ale i czułą pieśń żałobną. Jego oszczędne, ale i piękne pióro mówi nam o dwoistości emocji, bo w istocie uczucia zawsze idą parami; smutek i radość, nadzieja i rozpacz, wiara i zwątpienie, udręka i ufność. Ta historia rezonuje we mnie nieustannie, ból autora, jest moim bólem, jego rozpacz, moją rozpaczą, jego nadzieja, moją nadzieją. Bo ten dziennik był niezbędny, dla autora i dla mnie, by opłakiwać stratę, przepracować swoje cierpienie, by być może w końcu ruszyć na przód, by pieśń żałobna zamieniła się w odę do szczęścia.
Wybaczcie, ale nie potrafię ocenić tej książki, jest ona dla mnie zbyt intymna, zbyt osobista, zbyt bolesna. Nie każdy w niej się odnajdzie, dla wielu będzie to chaos, niemiej jednak, każdy powinien ją przeczytać, szczególnie ci, którzy boją się straty.