W ubiegłym roku pewien Mariusz namawiał mnie do przeczytania śląskich książek Twardocha, że zrobią wrażenie, że rewelacyjne, że nie rozczarują. Przypomniało mi się o tym po przeczytaniu świetnego „Kajś”, gdy rozglądałam się czym by tu zgłębić temat. Padło na „Dracha”. Literackie rozwinięcie wspomnianego „Kajś”, te same problemy, zagadnienia, wydarzenia. W pierwszej książce potraktowane jak wspomnienie - reportaż, w drugiej jak literacka fikcja z prawdziwą historią w tle. Wiem, wiem, że książki powstały w odwrotnej kolejności, ale ja je w takiej czytałam i to był strzał w 10.
Chłonęłam z olbrzymią przyjemnością, dużym zrozumieniem, ciekawością i sentymentem, bo podobne były też losy mojej rodziny. Dlatego bezapelacyjnie 10 punktów. Za śląską sagę napisaną inaczej. Za treść, za dylematy, narodowościowy galimatias, za realistyczny świat i postaci jak żywe. Za dziesiątki drobnych epizodów, które wybrzmiewają jak literackie etiudy. I za formę, za przeskoki w czasie, które tylko podkreślały ciągłość. Za trójjęzyk, płynne przechodzenie od polskiego, przez niemiecki, do wasserpolskiego. Za książkę napisaną z miłością do Śląska, co się czuje. Za powieść z pazurem.
To nie jest łatwa lektura, ale bardzo satysfakcjonująca. Zastanawia mnie tylko jak „Dracha” odbiorą ci, dla których Śląsk to tylko górnicza czapka w Barbórkę, śląska kluska i brudny po szychcie górnik. A jak z książką poradzą sobie ci, którzy nie znają niemieckiego, no i rzecz jasna gwary śląskiej, któ...