„Balladę…” przeczytałam przed „Królem”. I całe szczęście, bo bardzo mi przypadły do gustu. Teraz, po „Królu”, oczekiwałabym już czegoś więcej, wszak Twardoch to dla mnie pisarz wybitny, więc apetyt wyostrzony. Chociaż po prawdzie opowiadania Olgi Tokarczuk, czy mojego ulubionego Mistrza Marqueza w porównaniu z ich topowymi powieściami, też wypadają odrobinę bladziej. Ale „Balladę o pewnej panience” czytałam przed „Królem”, więc o tych odczuciach napiszę.
11 opowiadań. O gniewie, zemście i frustracji, mroczne i ciut przygnębiające. Sprawiły mi mnóstwo czytelniczej frajdy, tym bardziej, że wszystkie rozgrywają się na Śląsku, gdzie mieszkam. Jedne lepsze, drugie słabsze, różnią się między sobą klimatem i intensywnością. Jest więc opowiadanie o pogrzebie pewnej panienki, o życiu Ślązaka aż do śmierci, o mężatce, która ma kochanka, o samotnym singlu, który wspomina ukochaną kobietę, o zamianie dziecka na jego klon, zemście prześladowanej w szkole dziewczyny, o przeżyciach zdemenciałego weterana wojennego, o molestowanym studencie i człowieku chorym na raka. Ale spektrum! Opowiadania łączy to, że nie są nijakie, każde z nich wywołuje emocje. Czasem twardo osadzone w realiach, czasem z pierwiastkami metafizycznymi. Kilka spodobało mi się tak bardzo i tak mocno zapadły mi w duszę, że nie przysypie ich kurz zapomnienia. A kilka takich sobie - no fajna lektura, ale za kilka tygodni nie będę już o nich pamiętać. I tu ciekawa sprawa, przegadałam ten zbiór opowiadań z koleża...