Dawno nie czytałem takiej książki.
Czegoś tak nudnego, że z trzaskiem zamykałem książkę po dwóch stronach, często nie zawracając sobie głowy zakładką.
Chętnie bym sobie darował czytanie tego germańskiego kloca już na początku, ale gdzieś tu przeczytałem, że od połowy jest lepiej. Jeśli autor to teraz czyta: tak, dałem ci się zrobić w konia. Chociaż przyznaję, gdzieniegdzie trafiało się coś żwawszego.
Pierwszych trzysta stron naświetla osobowość i młodzieńcze lata Adriana Leverkühna - fikcyjnego niemieckiego kompozytora początku XX wieku, który jest personifikacją tegoż narodu. Traktat wersalski, wojny światowe, kryzys gospodarczy - przy dużym nakładzie skupienia jako tako idzie wyczytać te wydarzenia z jego życiorysu, pojawiają się takie nieśmiałe refleksy. Ale... gdybym nie wiedział tego przed przystąpieniem do lektury, to za cholerę bym się nie zorientował.
A więc po kolei: narracja. Zeitblom jako narrator, ma same wady. Przegadany niemiłosiernie, walący dygresję za dygresją, używa zdań tak potężnie złożonych, a jednocześnie tak bardzo pokręconych, że czyta się to ze spoconym czołem. Owszem, przy dobrym warsztacie przyjemnie się czyta tak długie zdania, ale tu dostaje się po potylicy młotem nudy, a ziewanie staje się stałym nawykiem. I nie dajcie się nabrać na to jego częste "i jeszcze wtrącę słówko...", bo Mann z miejsca walnie trzy strony drobiazgowej analizy jakiegoś detalu, który nawet nie ma drugorzędnego znaczenia. Narrator nie sili się ...