„Śmierć w Wenecji“ to zaledwie opowiadanie, a jednak stanowi jeden z najważniejszych tytułów w dorobku Manna. Wydana po raz pierwszy w 1912 roku dzisiaj nie cieszy się już popularnością (w Polsce i autor, i tekst nie należą do łatwo dostępnych). A jednak jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku na podstawie historii powstał film oraz opera, powstawały kolejne wznowienia, powstały tłumaczenia na coraz więcej języków. To tekst, który gdzieś w kulturze się przewija, choć zwykle nie zdajemy sobie z tego sprawy. A o czym mówi? O miłości platonicznej z pogranicza obsesji, gdzie starzejący się mężczyzna usprawiedliwia swoją fascynację młodym chłopcem, jeszcze dzieckiem, frazesami z antycznej Grecji. To romantyzowanie pedofilii, choć bez fascynacji stroną fizyczną, seksualną. Na tyle jednak intensywne, że budzi niesmak. Tadzio w umyśle Aschenbacha stanowi bowiem dzieło sztuki, boski posąg, który ożył, by cieszyć jego oczy swoim pięknem. Podróż przez Wenecję w wykonaniu głównego bohatera, to stalking i wzdychanie, wzdychanie i stalking z domieszką groźby nadchodzącej epidemii. Jest więc to obraz wysoce odpychających, budzący wiele wątpliwości moralnych. Natomiast sama strona literacka jest na poziomie przyzwoitym. Barwna, nieco przegadana, ale ładnie odbijająca emocje jednostki. Z jednej strony — dla mnie to nic niezwykłego. Z drugiej — wartość kulturowa (odbicie czasów, nawiązania do innych dzieł oraz artystów, zabawa historią) stanowi interesującą mieszankę. O Thomasie Mannie ...