Jest coś paradoksalnego w zakończeniu tej serii. I to właśnie w większym stopniu w „Odnalezionym” rozumianym jako finał całej trylogii niż w nim samym w sobie, niż „w nim jako nim”.
Pierwszą rzeczą, którą się zauważa biorąc tą książkę do ręki jest fakt, że nie jest ona zbyt długa. Banalne spostrzeżenie, ale trzeba je w tym miejscu poczynić. Wydaje się wręcz zauważalnie chudsza niż dwa poprzednie tomy tego cyklu. Jednocześnie zaś z opisu z tyłu okładki dowiadujemy się, że mamy tu znaleźć, obok zakończenia wątku przewodniego całego tego cyklu, także dwie inne historie – i rzeczywiście, jak najbardziej każda z nich zajmuje sporo miejsca w tekście. I teraz powstaje to pytanie – czy Coben się w tym zmieścił? Czy zdążył wszystkie śledztwa i wyjaśnienia pozamykać, tak, by czytelnik mógł to wszystko spokojnie przeczytać i przyswoić?
Technicznie na pewno tak. Wszystkie trzy sprawy są, wszystkie trzy mają – panie polonistki z podstawówek się ucieszą – wstęp, rozwinięcie i zakończenie, każda z osobna daje nam jakąś tam czytelniczą satysfakcję. Można się oczywiście uczepić faktu, że rozwiązanie tej najważniejszej, tej spajającej cały cykl, pojawia się dziwnie szybko, dosłownie jakby pisarz chciał, by zrobiła ona miejsce pozostałym, można psioczyć na skrajną głupotę (tak, tak, użyję tego określenia) najściślej rozumianego zakończenia (choć swoją drogą to w jaki sposób opisano, jak Mickey’ego podświadomie wszystkie puzzle się w głowie poskładały, mi się, o dziwo, podobało), ale generalnie wychodzi to okej.
No, tak, „generalnie” właśnie. Bo gdzieś podskórnie jednak czujemy, że to wszystko powinno być dokładniej i składniej opisane. Pewne rzeczy można w tym miejscu wskazać wprost (Łyżka wyjdzie w końcu z tego szpitala?), ale są one w mniejszości i to nie są te najważniejsze. Bardziej idzie właśnie o to podskórne odczuwanie tego niedorobienia gdzie idzie o cały tekst.
Dobra, zmierzam po prostu do tego, że wszystko wychodzi w jakimś sensie zgrabnie, w jakimś zaś niezgrabnie. Na jakimś poziomie rozumienia widać tu pisarską zborność i to, jak całość została dobrze przez autora przemyślana i rozpisana, na innym zaś – niezborność i niedorobienie. Tak, dosłownie, „Odnaleziony” to jakaś literacka zgrabność Schrödingera :)
I przenosi się to nawet na takie sprawy jak mylenie tropów w śledztwie prowadzonym przez naszą grupę dzieciaków. Z początku wydaje się, że Coben sprawnie mydli nam oczy, zwłaszcza jeśli porównamy ów opis z okładki z tym, co dostajemy na kilkudziesięciu pierwszych stronach książki. Później zaś wchodzi przewidywalność i banał. Ba, podobne zjawisko zachodzi również np. w kwestii ukazania w powieści szkolnego życia, na niedorobienie (takie najprościej rozumiane, po prostu widzieliśmy tego bardzo mało) którego to elementu narzekałem recenzując „Schronienie” i „Kilka sekund od śmierci”. Tu niby jest tego więcej, nawet zauważalnie więcej, ale wciąż jakoś się to autorowi wymyka.
Swoją drogą szkoda, że Coben totalnie olał możliwość jakiegoś skonfrontowania czy choćby porównania postaw dwóch przewijających się przez jego dziełko negatywnych-ale-mających-swoje-usprawiedliwienie postaci – Bucka i Luthera. W sumie aż się o to prosiło, choćby tylko w tych ciągłych przemyśleniach Mickeya, naprawdę ciekawie by było, gdyby jakoś zestawił w nich dwóch swoich arcywrogów, ale jednak nie aż takich arcywrogów jak... – i nie było nawet zalążka czegoś takiego.
No i dodajmy to na sam koniec: charakterystyczny śmieszkowato-ironiczny styl Cobena jak najbardziej w tej książce jest. Co więcej zdaje się, że po dwóch podejściach pisarz ten znalazł w końcu jakiś sposób, by dostosować go do wymogów powieści dla młodzieży.