„Całkiem, całkiem klimatyczne” – to była pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie po tym, jak sięgnąłem po „Wrzenie” i, uczciwie trzeba to przyznać, towarzyszyła mi dość długo podczas lektury tej powieści. Tak, rozmowy stróżów prawa na komisariacie, opisy sytuacji życiowej naszego rodzeństwa protagonistów, charyzmatyczny, megainteligentny psychopatyczny złol (a może właśnie niepsychopatyczny niezłol?), wszystko to tworzyło naprawdę wciągającą, angażującą odbiorcę książkową atmosferę. Wciągnąłem się i przez dłuższy moment sądziłem, że będzie to, obok „Niewybaczalnego”, najlepsze dziełko pani Janiszewskiej.
I tego wszystkiego starczyło gdzieś tak na około pierwszą jedną trzecią tekstu. Potem zaś pojawiły się normalne, pewnie nieuniknione w wypadku tego typu literatury zaspy. Po prostu kolejne i kolejne sceny, w których nasi dzielni bohaterowie starali się zbliżyć do prawdy o tym, o co chodzi w prowadzonych przez nich śledztwach muliły. A autorka zdawała się nawet nie próbować czegokolwiek z tym zrobić, tak, jakby uznała, że czytelnik już wcześniej otrzymał swoją dawkę klimatu i to powinno mu wystarczyć.
Jest natomiast inna ciekawa rzecz, gdy idzie o tę właściwą część omawianego kryminału. Z jednej strony widać było, że pisarka chce stworzyć potężną, epicką wręcz historię, poruszającą, wielowątkową i zwyczajnie mocną, z drugiej zaś rzucało się w oczy, jak bardzo słabe są fabularne podstawy tego wszystkiego. Od jakże licznych zbiegów okoliczności poczynając (serio oni obaj by tak po prostu trafili do tej samej celi?), zresztą finał głównego wątku książki jest pod tym względem wręcz śmieszny, poprzez fakt, że obie postacie, które w końcu rozwiązują zagadki poznają prawdę w okolicznościach wręcz absurdalnych, do konstatacji, że pomysłów na intrygę, nawet jeśli jakieś tu były, po prostu nie można uznać za na tyle dobre, by pasowały do aż tak operowej oprawy.
Na plus naprawdę fajne rozgrywanie kontaktów między rodzeństwem oraz fakt, że Bartek (niesamowicie świetne imię swoją drogą :))))))))) serio budzi sympatię i nie jest w tym swoim byciu sympatyczną powieściową postacią wkurzający. Na minus powieściowy obraz Warszawy, mogłaby w większym stopniu być bohaterką tej książki, skoro już Janiszewska podejmowała próby, by się taką bohaterką stała.
PS: Czy tylko mi główny złol, znany także jako Pan Psycholog, wydawał się przez całą lekturę dość marną kopią nie tyle nawet Hannibala Lectera (choć oczywiście nawiązań było tu nader dużo i zwyczajnie się prosi o to porównanie, aż szkoda, że pisarka nijak tym nie zagrała, nie dała jakiegoś odwołania do popkultury czy czegokolwiek) ile do tytułowego bohatera „Kabalisty” Remigiusza Mroza?