Z prozą Jakuba Małeckiego jest tak, że albo jest się jej pasjonatem i się do niej wraca, z każdą nową powieścią odkrywając nową historię opowiedzianą przez ulubionego pisarza, opowiedzianą w stylu przecież tak już nam znanym, w narracji podobnej, tak po prostu po Jakubowemu, albo przeczytaną bez większych wrażeń odstawia się, by nie wrócić do tej twórczości już nigdy, albo choć nieprędko. Jako, brzydko mówiąc, fanboy twórczości Małeckiego, zawsze tak miałem, że mogłem z ekscytacją czymś nieznanym, ale też z pewnością zapewnienia sobie dobrej lektury, sięgnąć po nową powieść Autora. Długą miałem przerwę po bardzo dobrym Saturninie, mimo że Święto Ognia ukazało się już dobrą chwilę temu. Padło na wielogodzinną podróż pociągiem, nie można wtedy przerwać lektury i przerzucić się na inną aktywność, siedzisz, jedziesz. Zatem Świeto Ognia.
Nie zagrało.
Nie wiem do końca, co się stało, co spowodowało, że tym razem, pierwszy raz „od zawsze” nie do końca odnalazłem się w czuciu, które zawsze powodował mi Jakub Małecki. Spróbuję rozebrać tę powieść, bo stało się coś niedobrego i pisanie głęboko wrażliwe, krojące duszę, pozostające ze mną na zawsze po lekturze uleciało, zostawiając zamiast tego smutek, że było tak płasko, tak powierzchownie i tak bez znaczenia.
Historia opisana przez Autora to wycinek rzeczywistości rodziny Łabędowskich, gdzie ojciec samotnie wychowujący dwie córki zmaga się z demonami przeszłości, natomiast córki próbują chwytać dzień, przebijając się przez swoje światy. Co jest na plus książki, to narracja każdego z bohaterów opisujących rzeczywistość widzianą swoimi oczami, swoją perspektywą. Co jest jednak minusem, to nierówne rozłożenie ról postaci i ich narracji, przez co tworzy się pewnego rodzaju chaos. Poznajemy Anastazję, która zajmuje dość dużą część powieści, dziewczynę z porażeniem mózgowym, opisująca swoje relacje z siostrą, z ojcem, ze światem. Mam trochę problem z tą postacią, ponieważ nie do końca przekonuje mnie tak napisana postać. Kontakt z takimi osobami musi być niezwykle trudny, nie mówiąc o próbie wejścia w jaźń osoby chorej, w jej myśli, słowa, spostrzeżenia. Pisane pięknie (jak to u Małeckiego), ale czy prawdziwie? Nie jestem w stanie tego ocenić, choć autor pisze w posłowiu o konsultacjach ze właściwymi specjalistami. Jest coś w tej bohaterce przejmującego, ale też nie do końca autentycznego. Odniosłem wrażenie, że Małecki popada w swoją własną manierę, w swoją własną legendę pisarza od „czucia” do tego stopnia, że podnoszona w wielu recenzjach tak mocno zarysowana indywidualność pisarza, jako tzw. „małeckość” wypada jako słaba próba naśladowania samego siebie z czasów, kiedy mocniej dotykał czytelnicze dusze. Wobec tego główna bohaterka (tak to ujmę z uwagi na czas antenowy w powieści) wzbudzająca współczucie, choć nie litość, sympatię, choć nie uwielbienie nie wywołuje u mnie radości z posiadanego życia, cieszenia się tym, co mam, większej wrażliwości (tak bohaterka przyjmuje codzienność, cieszy się tym, co jest). Nie wiem, czy taki był zamysł autora, ale można wysnuć takie, choć ryzykowne założenia. Jeżeli tak, to nie udało się do końca. Druga siostra to Łucja, baletnica, tańcząca w ambitnych spektaklach, starająca się o życiowy angaż i jako jedyna doskonale rozumiejąca „język” swojej niepełnosprawnej siostry. Postać z czasem antenowym wydzielonym chyba tylko dlatego, żeby ująć ją w powieści, nie wnosi do fabuły zbyt wiele, poza tym, że podobnie jak Anastazja, Łucja próbuje przezwyciężyć własne niedoskonałości. Na koniec, mamy ojca rodziny, który miał kiedyś żonę, na którą nie zasługiwał, której było pełno wszędzie w kolorowych sukienkach. Tato ma czasu antenowego dużo, ale nie do końca przekonał mnie o swojej roli w tej historii, poza tym, że nie sprawdził się ani jako mąż, ani jako ojciec i według mnie jest to postać przegrana najbardziej, ale przegrana po co? Nie wiemy, bo książka się kończy.
Zakończenie powieści to największe rozczarowanie Święta Ognia. Iście bollywoodzkie, udawane, niedokończone. Tak nierealne, że aż bajkowe, jakby napisane na szybko – na kanwie „małeckości”. Z tym że tutaj ta forma narracji Jakubowej przestała już być za każdą książką tak samo nowa, i została już tylko odtwórczo magiczna, sama narracja z niewielką ilością treści. I właściwie te trzy postacie będące w jednej rodzinie to trzy osobne historie, które siłą rzeczy się zazębiają, ale nie zamykają spójnie większej całości.
Oddając sprawiedliwość, książkę czytało się dobrze, jest napisana dobrze, jest prowadzona dobrze i szczerze mówiąc, jest dobra. Ale nie na tyle dobra, żebym z czystym sumieniem mógł powiedzieć Jakub! Znowu to zrobiłeś, ależ ja będę teraz przeżywał tę książkę! No nie. Nie będę. Moim zdaniem to dobra historia, z ciekawymi bohaterami. Zwykłymi, a jednak niezwykłymi, zmagającymi się z wymagającą rzeczywistością, z przeszłością, z tym wszystkim, co dotyka każdego z nas codziennie.
A jednak niedokończona i subtelnie, ach! Z bólem, ale jednak... kiczowata.
Jako czytelnik i zapalony wielbiciel twórczości Jakuba Małeckiego, czuję, że zostałem trochę oszukany (może to za mocne określenie ?). Jakub Małecki wspominający ostatnio na Warszawskich Targach Książki o tym, że nie wierzy w swój sukces, ponieważ ma „syndrom oszusta”, będzie mógł uwierzyć w swoje słowa, jeśli nie wróci do swojej pisarskiej formy sprzed lat, albo jeśli jako pisarz nie będzie się rozwijał. Święto Ognia to dobra książka, ale nie jako twórczość Jakuba Małeckiego, być może jako debiut pisarski. Podobny motyw osoby niepełnosprawnej mieliśmy w wydanej kilka książek temu „Nikt nie idzie”. Chcemy prozy wrażliwej, ale nie odtwórczej, nie recyklingowanej.
12.07.2022 r.