Okej, otworzyłem więc tę powieść i z miejsca zacząłem co i rusz trafiać na jakieś zgrzyty. Jakieś stylistyczne niedoróbki. Ej, czy styl Puzyńskiej zawsze był taki chropowaty? Słyszałem nieraz narzekania nań, ale chyba nie w tym akurat aspekcie. Nawet mogę dość jasno wskazać o co mi konkretnie chodzi – zdania są krótkie i jest czymś rzucającym się w oczy, że nie jest to jakaś przemyślana strategia autorki. Wychodzi, no,trochę po dziecięcemu. „Czy cała książka będzie taka?” - zastanawiałem się. „Nawet jeśli tak, to dobra, będę się jakoś tym bawił jako odbiorca tekstu”, myślałem. Szczęściem skończyło się to po raptem kilkunastu stronach. Potem styl zrobił się bardziej niż w porządku i, przede wszystkim, pasujący do fabuły. A fabuła – cóż, fabuła to była jedna wielka psychodela :)
Zawsze uważałem, że młoda pisarka właśnie w tym jest najlepsza. W psychopatycznej jeździe bez trzymanki. Gdy idzie w Agatę Christie lub w taką czystą „Modę na Sukces” z trupem w tle – jest mocno tak sobie. Gdy z postaci wyłażą emocje, gdy konfrontują się one ze sobą, gdy jest ostro – pisarstwo Puzyńskiej (w końcu psycholożki z wykształcenia) błyszczy. I tu to właśnie mamy – to jak oni „są naprzeciw siebie”, to , jak oni zderzają się ze sobą – to trzyma czytelnika za mordę. Prywatne śledztwo Daniela, który chce chronić przyjaciółkę i równolegle sceny z Weroniką we Wnykach ciekawią i przykuwają uwagę czytelnika z czasem owocując istną feerią przeciwstawień. We wcześniejszych psychodelicznych tomach (mam na myśli „Łaskuna” i „Rodzanice”) towarzyszyła temu otoczka niesamowitości i demoniczności. Tym razem autorka, chyba świadomie, wyciszyła te elementy, motyw z duchem płonącego chłopca jest ledwo zarysowany, odgrywa minimalną rolę w tekście, nie ma charakterystycznego dla tamtych powieści motywu kazirodztwa, choć wątek patologicznych relacji rodzinnych jak najbardziej występuje i wręcz napędza tę książkę.
Właśnie, ta rodzina. Jej charakter to według mnie słabsza strona tekstu, przynajmniej do pewnego momentu. Z początku jest po prostu dość sztampowo. Muszą być trzy siostry („Luty w hrabstwie Lipowo” hehe), trudna matka, zdrada małżeńska w przeszłości. Potem to się szczęśliwie wyraźnie rozpędza, wchodzą mniej zgrane elementy, właśnie wtedy, gdy tekst zaczyna nas wciągać. Przy okazji dostajemy tu ostatnie puzzle do układanki „czemu Klementyna jest taka jaka jest”. Ten element też wybrzmiał wcale dobrze.
Osobnej wzmianki wymaga omówienie konstrukcji tekstu. Wszystko przemyślane, widać, że autorka ma warsztat i wie, jak poukładać poszczególne zdarzenia, rzuca się to w oczy nawet w taki najbardziej zewnętrzny sposób, bo na początku każdego rozdziału mamy wzmiankę o czasie w którym ma miejsce akcja i o tym, czyimi oczami będziemy teraz widzieć świat (a idzie to gęsto, 21:55, 22:00, 22:10, 22:20 itd. – oczywiście za każdym razem inne miejsce i inna postać), za samą bezwzględną konsekwencję w trzymaniu się tego, czyj punkt widzenia teraz mamy należą się wyrazy uznania (Mróz deklarował chęć takiego prowadzenia akcji w „O pisaniu na chłodno” a Puzyńska po prostu tak ją prowadzi :)). Ale... ale moim zdaniem w pewnym momencie zaczęło być zbyt dużo spiętrzeń akcji. Generalnie powieść jest zbudowana tak: stosunkowo lekki początek – zagęstrzenie trwające bardzo długo – rozluźnienie - kolejne zagęstrzenie trwające dużo krócej – jeszcze jedno, już o wiele krótsze. I moim zdaniem przed tym przedostatnim zagęszczeniem (chodzi, jeśli ktoś nie wie, o wydarzenia w niespalonej części domu) przydałoby się jednak dłuższe, czy może bardziej wyraziste, rozluźnienie. Same w sobie te elementy są zrobione bardzo dobrze, i poranek po tej pełnej wydarzeń nocy i ostatnie spotkanie sióstr, ale jednak ten poranek nie wybrzmiewa jako odpoczynek dla czytelnika tak, jak powinien. Sam w sobie bardzo w porządku, nawet motyw z butelkowym dylematem Nowakowskiego poruszał właśnie w taki mniej angażujący sposób, ale poruszał, ale jakoś nie miała ta część powieści jako taka takiego znaczenia, jakie mieć powinna.
Za to minusik za samo zakończenie, typowy według mnie przykład niepotrzebnego komplikowania tekstu. Typowy przykład twistu dla samego twistu. Nie wiem, może autorka chciała wybronić trochę Emilię (jeśli tak to w ogóle jej to nie wyszło), może to będzie potrzebne w następnym tomie, ale według mnie było to totalnie niepotrzebne. Właśnie ze względu na te ostatnie kilka stron daję osiem, nie dziewięć gwiazdek na dziesięć.
Czytaj, choć raczej po uprzedniej lekturze „Rodzanic”, z którą to powieścią „Pokrzyk” jest dość wyraźnie połączony. I pamiętaj, nie przejmuj się nie najlepszym stylem na samym początku, potem jest znacznie lepiej. Czekam na kolejny tom, mam nadzieję w podobnym stylu - na podobne kilka godzin trzymania mnie przez panią Kasię za mordę :)