Ledwo nowy rok się zaczął, a ja jestem po lekturze już drugiej książki, której wcale nie planowałam czytać. Mignęła mi w Klubie Recenzenta, nawet przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zarezerwować ze względu na czas akcji i tematykę – ale tytuł wydał mi się sztuczny. Potem przeczytałam tu jej bardzo pozytywne recenzje i kilka zachęt wprost do mnie skierowanych – i pomyślałam, że jednak spróbuję. Może ta książka jest mi przeznaczona.
Niestety. Nie była. Jak mawiają moi uczniowie – coś nie pykło. Niniejszym uprzedzam, że ta recenzja będzie długa, szczegółowa i dosadna, ponieważ chcę jak najlepiej uzasadnić swoją ocenę.
Gdy już uda nam się dogrzebać do akcji Nawiści – za chwilę o tym, dlaczego to nie takie proste – dostrzeżemy, że książka dotyka całkiem istotnych spraw. Mówi o religijnej zmianie warty, o odejściu dawnych bogów i nastaniu chrześcijaństwa. Z takiego styku mogą wyniknąć tylko problemy. Znajdziemy tu więc rozważania o pragnieniu władzy, sile miażdżącej słabość, wstydzie będącym efektem porażki, o naturze i tym, czego człowiek może się od niej nauczyć. Znane, ludzkie, uniwersalne. Bywa też krwawo i okrutnie. Pomiędzy trójką młodych bohaterów dzieje się przyjaźń, braterstwo i miłość, a w osobie jednego z nich interesująco został pokazany proces samopoznania i dojrzewania. Jest też temat walki i bycia wojownikiem omówiony na wielu płaszczyznach. Znajdą się sceny bolesne i wzruszające – sytuacja, gdy Sambor traci przyjaciela to jeden z nielicznych fragmentów, nad którymi się naprawdę zatrzymałam. Przekonuje charakterystyka porównawcza chrześcijaństwa i pogaństwa dokonana przez Księcia w rozmowie z Misjonarzem. Ale w tej samej rozmowie Książę mówi: Twoje słowa są pełne słów (s.172) – i tu właśnie leży pies pogrzebany.
Jedną z zalet wyraźnie podkreślanych przez recenzentów (to ostatecznie przesądziło o wyborze przeze mnie książki) była wyjątkowość stylu, jakim napisana jest Nawiść. To prawda, że jest on charakterystyczny i przykuwa uwagę. Odniosłam wrażenie, że autor na użytek tej powieści stworzył tylko dla niej przeznaczony, osobny język. Widać upodobanie do słownych czarów, tworzenia neologizmów, widać rozwiniętą wyobraźnię językową, szczególną dbałość właśnie o język prezentowanej opowieści. Niestety za tym znika akcja. Bardzo trudno było mi orientować się w niej i w skupieniu ją śledzić. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie, bo książka w większości składa się z opisów. Za dużo ich, żeby można to było uznać za retardację jak u Homera. Niektóre są naprawdę plastyczne – np. te przedstawiające puszczę – i wyobraźnia autora udziela się czytelnikowi. Ale większość po prostu nuży, a ja wcale nie należę do osób omijających partie opisowe w książkach. Można oczywiście przyjąć, że akcja ma być tłem dla rozważań o tak ważnych kwestiach, jak nienawiść i rożne jej odsłony, wojna czy pokój – ale uparte, ciągłe nazywanie zjawisk i rozkładanie tych nazw na czynniki pierwsze odciągało mnie od ich istoty i nudziło. Skupienie się na języku gubi tę historię od samego początku. Książka jest gęsta od tekstu przeładowanego pod każdym względem. Tak jakby trudnością był wybór najlepszego określenia, więc zastosowano chyba wszystkie możliwe synonimy. Wydaje mi się, że bogactwo stylu nie na tym polega. Do tego irytujące rozpoczynanie zdań od który/która dokładnie w miejscu, gdzie zdanie po prostu powinno być kontynuowane po przecinku. Dziwacznie brzmiące zdrobnienia. Powtórzenia. I przy całym tym językowym rozmienianiu się na drobne – używanie takich słów, jak niedotykalski, sfochowana czy zajebistość. Jeśli celem było pokazanie, że nienawiść oprócz barier czasowych przekracza także te językowe, moim zdaniem to się nie udało. Niektóre zabiegi stosowane przez Autora są dla mnie całkowicie niezrozumiałe – jak na przykład wymienianie obok siebie dwóch słów i zaraz potem sklejanie ich w trzecie słowo. I tak, nastawiona byłam na stylistyczną ucztę, ale się przejadłam.
W powyższym akapicie zawarłam swoje przemyślenia na temat tego, co jest zasadniczą wadą książki. Niestety tak dużą, że wpłynęła ona znacząco na odbiór przeze mnie pozostałych płaszczyzn powieści. Nie bardzo mnie przekonały rozważania na temat rodzajów nienawiści – już prędzej to, że jest ona wieczna. Właściwie każde uczucie jest przedstawione jako rodzaj nienawiści i niestrudzenie wykłada się czytelnikowi kolejne definicje tejże. Dla przykładu – duma to zarozumiała nienawiść, która nie ma nic do ukrycia, inteligencja to błyskotliwa nienawiść, a nadzieja jest nienawiścią ufną. I tak w koło Macieju. Również żaden z ludzkich bohaterów nie stał mi się bliski, wszyscy byli jednakowo odlegli i obojętni, a ich losy szybko przestały mnie obchodzić. Nie nawiązałam więzi ani z książęcym rodzeństwem, ani z piastunką Sambora – wiedzminą Preteritą… Co innego zwierzęta, ale to akurat nie jest zasługa książki.
Mój towarzysz życia i czytania, z którym na bieżąco dzieliłam się wrażeniami z lektury, stwierdził, że pachnie mu to wszystko jakimś eksperymentem językowym. Gdy co rusz spotykam zdania w rodzaju tego: Jego oczy łypią przekrwione-przekurwione, wkurwione-wkrwione (s.375) – to myślę, że może mieć rację. Ale nie mam siły dłużej się nad tym zastanawiać, bo dawno tak źle i z takim zmęczeniem nie czytało mi się książki. Co chwilę sprawdzałam, ile jeszcze stron do końca rozdziału, a potem – jak długi jest kolejny rozdział. Za sukces uznaję, że uporałam się z czytaniem w niecały tydzień.
Być może Nawiść nie jest złą książką w pewnych, ale tylko pojedynczych aspektach. Jako całość do mnie nie przemówiła, dlatego nie potrafię jej docenić i ocenić tak, jak zrobili to inni czytelnicy.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl. Za przesłanie stylowo zapakowanego egzemplarza wraz z dodatkami (dedykacja, zakładki i list sprzed wieków) dziękuję Autorowi.