Kiedy trafił do mnie egzemplarz książki „Casus Ignis i nawiedzający sny”, nie miałam zielonego pojęcia, czego mam się spodziewać. Opis na okładce jest dość lakoniczny. W moim przypadku działało to dość zniechęcająco, gdyż zazwyczaj to on skłania mnie już do sięgnięcia po lekturę. Pełna niepokoju rozsiadłam się wygodnie i zaczęłam wczytywać w historie, stworzoną przez Karolinę Andrzejak. Z jakim skutkiem?
Ania nie spodziewa się, że chłopak z jej snów istnieje naprawdę. Nie ma też pojęcia, jaką rolę odegra w jej życiu. Adam ma odnaleźć Anię i doprowadzić do anioła Nataniela, aby ten mógł odebrać swoją moc, ukrytą przed wiekami wśród ludzi – aktualnie, schowanąw Ani.
Los lubi płatać figle, i kiedy ta dwójka zakochuje się w sobie, zmuszeni są prosić o pomoc Gadriela ,demona pragnącego nie dopuścić do odzyskania siły przez Nataniela.
Ania zostaje wplątana między odwieczny konflikt dobra ze złem. Problem polega na tym, że nie wiadomo, która ze stron okaże się tą właściwą, a każda podjęta decyzja niesie za sobą straszne konsekwencje.
Musze przyznać, że zostałam miło zaskoczona tym, co zastałam w książce. Fakt faktem, minusy również się w niej znalazły, ale o tym za chwilę.
Jest to historia na dość wysokim poziomie która mnie w pełni usatysfakcjonowała. Ogólnie staram się unikać książek w jakikolwiek sposób powiązanych z religią, bądź anielskimi stworzeniami. Przeważnie są one mdłe bądź wręcz przerysowane, co niesamowicie mnie irytuje.
Tutaj na szczęście nie znalazłam żadnego z elementów, które zadziałałyby mi jakoś szczególnie na nerwy. Wręcz przeciwnie, podoba mi się pomysł z końcem świata, o którym ludzkość nie ma bladego pojęcia. Ziemia stała się domem nie tylko dla ludzi, ale również dla wszelkiej maści aniołów, demonów czy upadłych. Niebo i piekło przestały istnieć, więc w ramach prób wspólnego koegzystowania w naszym świecie, dobro musiało dojść do porozumienia ze złem. Akurat takiego motywu końca świata się nie spodziewałam.
Autorka ciekawie wplotła w całość również sektę Casus Ignis, manipulowaną przez zmuszonego do życia wśród ludzi Nataniela. Jest to ciekawe rozwiązanie i szczerze przyznam, że bardzo mi się spodobało. Zazwyczaj anioły przedstawiane są, jako istoty dobre do granic możliwości, tutaj natomiast to albo pijaczyny, albo świetni manipulatorzy, potrafiący wykorzystać ludzi do własnych celów.
Jedyne zastrzeżenia, które mam, to za szybki przebieg akcji i sam wątek miłosny, który niesamowicie mnie irytował. Jestem już za stara, aby wierzyć w wielką miłość rodzącą się w ciągu kilku godzin czy dni. Po prostu nie przemawia to do mnie i irytuje w większości powieści, które pojawiają się aktualnie na rynku. „Casus Ignis…” nie wyróżnia się w tej kwestii niczym szczególnym, mamy tutaj typowy przykład – zły chłopak, dobra dziewczyna. Dwie strony barykady, które pałają do siebie miłością. Chociaż mam wrażenie, że ze strony samego Adama zakrawa to wręcz na obsesję, niż na jakiekolwiek szczere uczucie.
Bohaterowie to postacie barwne, mimo to, wrażenie zrobili na mnie tylko i wyłącznie przedstawiciele anielskiej i piekielnej strony. Ludzie wypadają przy nich mdło i blado.
Tak samo kwestia ich nagłej zmiany – będąc najpierw członkami sekty, z dnia na dzień zmieniają zdanie i wycofują się z tego, co wierzyli przez wiele lat? Jakoś mi to nie pasuje.
Styl i język są dobre, i muszę przyznać, ze książkę pochłonęłam w kilka godzin. Czyta się ją lekko, a dzięki swojej oryginalności, ciężko się od niej oderwać.
Polecam ją każdemu, kto ma ochotę zetknąć się z polską twórczością na dobrym poziomie. Może zamiast sięgać po zagraniczne powieści, przeczytacie coś z rodzimego rynku?