Był kilka lat temu taki film z Jamesem McAvoyem, o wdzięcznym i chwytliwym tytule „Brud”. Nie brud w znaczeniu takim jak słowo dirt oznaczające zabrudzenie, nieczystość ale brud w znaczeniu Filth, plugastwo, obrzydlistwo, abominacja. Niemalże świętokradczą odwrotność wszystkiego co dobre.
Czarne słońce Jakuba Żulczyka to właśnie takie plugastwo, historia ociekająca zwyrodniałą potrzebą niszczenia, niczym nieuzasadnionej przemocy, wylewającej się z każdej karty powieści nienawiścią do wszystkiego co żyje. Mimo, że bohaterowie wspomnianego wyżej filmu i książki Żulczyka różnią się od siebie niemalże we wszystkim, ich motywy działania i psychika są podszyte brudem, plugastwem.
Na okładce książka opisywana jako „antypolska”, obrazoburcza itp. Rozumiem potrzebę wywołania kontrowersji czy sensacji, ale po przeczytaniu całości, opis średnio się na do powieści, choć element przemiany głównego bohatera rzeczywiście ma miejsce. Niepotrzebnie na okładce wymieniono wszystkie możliwe gatunku literackie pod jakie podpadać by mogła ta powieść, zabrakło chyba tylko fantastyki, do której szczerze mogłaby być zbliżona w gatunku jakiegoś rodzaju post-apo czy urban fantasy. Tematyka książki jest zresztą bardzo bliska do wydanej kilka ładnych lat temu „Przenajświętszej Rzeczpospolitej” Jacka Piekary, na podobnym motywie panowania katolickich ajatollahów w Polsce. Kraj rządzony przez kościół, oczywiście w zależnej od danego autora formie.
„Nie sądźcie, że przyszedłem nieść pokój po ziemi. Nie przyszedłem nieść pokoju, lecz miecz.”
Bohater młody, wyznania skrajnie nacjonalistycznego, faszystowskiego, członka grupy „prawdziwy faszyzm” o bardzo pasującej do niego ksywie
Gruz (ros. „ładunek”). Zakładam, że nie jest to zamierzenie Autora, ale kojarzył mi się bardzo z jeźdźcami apokalipsy, może to przez jego fabularne wykorzystanie, kiedy występując niejako „w imieniu” władzy on i jego ekipa niszczą i zabijają aktorów nieprzychylnych linii partii, homoseksualistów, czy ludzi z innym niż biały kolorem skóry. Jest niczym zesłany przez Boga miecz niezgody wbity w każdą możliwą grupę społeczną. Przemoc i siła manifestowana przez Autora poprzez postać Gruza podoba się, jest wzbudzająca jeśli nie podziw to na pewno ogromną (niepokojąco!) ciekawość, choć raczej chodzi o sposób opisania. Książka dzięki tak sklejonej postaci (i tu wjeżdża Gruz „skleić to sobie możesz głowę z du*ą”) jest smakowana przez czytelnika wybornie, choć nieco wstydliwie. Takie trochę guilty pleasure, jak to może być, że festiwal zwyrodnialstwa i przemocy ciekawi i wciąga mnie tak bardzo? Czy to sama postać Gruza, czy tok jego myślenia, prawie logiczny choć przerażający? Czy zbytnie uwielbienie dla tej książki to już powód skierowania się do Specjalisty? Czy talent autora do opisywania gnoju w taki sposób, że chcesz o tym czytać i nie przestawać?
Język powieści jest (i tu nie powiem nic oryginalnego) typowo Żulczykowy. Im bardziej taplamy się w bagnie losów głównego bohatera, tym bardziej opowieść snuta jest językiem będącym chaosem piekielnych myśli. To jest piekło, którym Żulczyk pluje w czytelnika dosadnymi, pełnymi wulgaryzmów zdaniami. Ale jakże mogłoby być inaczej, skoro główny bohater to zwyrodniały faszysta bez wykształcenia innego niż ideologiczne?
„Jam jest Alfa i Omega, mówi Pan Bóg, Który jest, Który był i Który przychodzi, Wszechmogący.”
Niewyobrażalnie kusi mnie podzielenie się z Wami wrażeniami z fabuły, ale przecież spojlować nie wolno! Powiem tylko, że to co się dzieje mniej więcej od połowy książki z samym Gruzem, a także jego towarzystwem, i nowym przyznanym przez „władzę” zadaniem – nie daje oderwać się od książki. Konstrukcja fabularna jest genialna! Postacie (no dobrze, ale tylko delikatnie spojler) matki boga oraz jej syna napisane są wspaniale. Rozważania zarówno jej jak i jego dotyczące ludzkości, umiłowania, tego co ludzie robią sobie nawzajem, jak postępują, czym są i jak odpowiadają na miłość bożą – niesamowite. I szczerze mówiąc nie rozumiem, jak można było nazwać tą książkę obrazoburczą, kiedy efekt może tu być dla mnie taki jak po obejrzeniu filmu Kler. Dowiaduję się, że są jeszcze dobrzy ludzie, i choć do kościoła nie chodzę, widzę, że jest tam potencjał i nie jest jeszcze tak źle. Warte uwagi są jeszcze wstawki samego Autora, który występuje jako… On sam! I na kartach powieści rozmawia ze stworzonym przez siebie Gruzem. Po ok 200 stronach wstawione jest tłumaczenie Autora dlaczego taka postać, historia itp. Nie wiem dlaczego taki zabieg, rozmowy w głowie Gruza z nim samym są wystarczające, być może Autor bał się takiej publikacji, żeby faktycznie kogoś nie obrazić? Nie wiem, ale „odautorska” wstawka w środku powieści jest całkowicie zbędna.
„Błogosławiony, który odczytuje, i którzy słuchają słów Proroctwa, a strzegą tego, co w nim napisane, bo chwila jest bliska.”
Szczerze mówiąc, ta powieść ukazuje wiele przywar właściwych ludziom pseudo-wierzącym, i niezależnie od wiary wytyka arogancję, butę, fałsz i to jak bardzo wiara może być sztuczna, jarmarczna, wręcz festyniarska. To, że ludzie właściwie nie rozumieją istoty wiary. I jak tu się dostać do „nieba” czy innego odpowiednika chrześcijańskiej wersji raju? Być może wystarczy być dobrym człowiekiem? Myślę, że z czystym sumieniem (!)
mogę powiedzieć, że oprócz wyżej wspomnianych, naturalistycznie opisanych gwałtów, mechanicznego i brutalnego seksu czy całego wachlarza galopującej przemocy – można powiedzieć, że to „dobra nowina”. Rozumiem, można w niej znaleźć jakieś przesłanie, mądrość – coś dobrego. Zakończenie? Brudne i nieco zagadkowe, podobnie jak u granego przez McAvoya Bruce’a.
Jakub Żulczyk napisał Ewangelię na nowo, a zbawienie w niej opisane dokonuje się w katolickiej Polsce, pod panowaniem biskupów ministrów, po wyjściu z UE – gdzie największy zwyrodnialec, morderca i okrutnik ma w tym swój czynny udział. Powieść jest niesamowita, dawno nie czytałem nic równie dobrego!
25.11.2019 r.