Ruben to czternastoletni chłopak, którego od zawsze nawiedzają dziwne wizje - potrafi wtedy opuścić swoje ciało i przenieść się w dowolne miejsce. Najczęściej jego dusza łączy się z umysłem starszego brata Cole'a, dzięki czemu Ruben może słyszeć jego myśli i odbierać emocje. Jednak pewnego wieczora połączył się z duszą siostry Rachel, która samotnie wędrowała po ciemnych wrzosowiska. I która tej samej nocy została zamordowana.
Ruben i Cole zrobią wszystko, aby odnaleźć mordercę i sprowadzić ciało siostry do domu. Jednak miasteczko Lychcombe skrywa więcej tajemnic i okrucieństwa, niż się spodziewają.
Znałam styl pana Brooksa z powieści "Lucas" i już wtedy nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Jest prosty, bezpośredni, autor częściej skupia się na czynach bohatera, zaś czytelnikowi pozostawia interpretację jego zachowań. Przez to nie możemy poznać postaci do końca, ani jej dookreślić. Może właśnie taki jest zamysł pisarza - wskazanie, jak trudno jest ocenić człowieka? Niestety, według mnie takie podejście się nie spisuje, bo bohaterowie może nie są płytcy, ale przezroczyści lub nudni.
Narratorem jest Ruben, który częściej opisuje swojego brata i jego zachowanie, niż własne przemyślenia. Nie podobało mi się to, gdyż z tego powodu to Cole był bardziej głównym bohaterem, tym ważniejszym i zdecydowanie bardzie charakterystycznym. Ruben to po prostu jego brat, nawet pozostali bohaterowie tak go opisują. Przy wyrazistej i stanowczo niejednoznacznej charakterystyce Cole'a, Ruben wypada bardzo blado, żeby nie powiedzieć - nijako.
Cole to dziwna postać, dosyć przerażająca, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę, jakie wrażenie robił na młodszym bracie. Jego bezwzględność, wyrafinowanie, brutalność sprawiały, że nie potrafiłam go polubić. Bronił tych, których kochał, ale w jaki sposób i jakim kosztem?
Odnoszę wrażenie, że reszta bohaterów pojawiła się tylko po to, by ukazać, że świat jest pełen okrutnych, bezmyślnych, chciwych ludzi. Są po to, by Cole mógł się zemścić, są po prostu źli - i koniec. Nie wgłębiamy się w ich motywy (ok, motyw jest - żądza pieniądza, ale czy to na pewno wszystko?).
Fabuła to najsłabsza część tej książki. Już dawno nie czytałam tak jednowątkowej, powtarzającej się powieści, w której cała akcja rozgrywa się w małej, zapadłej wiosce, w której wszyscy ludzie są tacy sami. Bohaterowie przychodzą do baru, i wychodzą z baru, uciekają przed Redem, i gonią Reda. Do tego atmosfera jest bardzo przygnębiająca, wszędzie tylko zło, strach, głupota. Przez kilka stron autor skupia się jedynie na poniżaniu i katowaniu głównego bohatera, co chwilami bywało zwyczajnie nieprzyjemne. Ponadto ostateczne rozwiązanie całej zagadki ze śmiercią Rachel wywołuje zdziwienie i niedowierzanie - że można zginąć z tak błahego, bezsensownego zbiegu okoliczności. A to tylko pogłębia uczucie niesprawiedliwości i pesymizmu.
"Droga Umarłych" wydawała się być powieścią z dreszczykiem, tajemnicami, atmosferą mroku, ale nie bestialstwa i małomiasteczkowości. A tak właśnie jest - zachowania bohaterów są bezpodstawnie bezlitosne. Nie popadając w skrajność, są i postacie pozytywne, jak Jess czy choćby Ruben, który po prostu znalazł się w złym czasie w złym miejscu, ale co ta książka miała na celu nam przekazać? Jeśli chodziło o uświadomienie, że istnieją źli ludzie, to chyba go nie potrzebowałam. Jednym słowem - książka ma negatywny wydźwięk, pierwsza połowa ciągnie się w nieskończoność i jest nudna, dokończyłam ją tylko dlatego, że nie lubię zostawiać zaczętych powieści. Nie polecam, nie zachęcam i na pewno do niej nigdy nie wrócę.