Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu, wybierałam sobie jakiś (te z różową czy czerwoną okładką były najostrzejsze, a mając lat trzynaście niewiele więcej mogłam zrobić poza czytaniem o tych sprawach 😉) i czytałam. A piszę o tym dlatego, że właśnie z takim harlequinem kojarzy mi się recenzowana książka.
Jeśli chodzi o fabułę, to mamy tu szpetnego lorda oraz lady o miodowych włosach i różanych ustach (no, jakżeby inaczej). Kolejne zaskoczenie: on jest dobry, tylko przeklęty i nieszczęśliwy, poza tym niebywale silny i sieje wokół postrach. Przypadek sprawia, że ratuje ową lady z pazurów i paszcz futrzastych bestii (jak nazywane są w tym zacnym dziele wilki), ratując ją tym samym przed małżeństwem z narzuconym jej Magmortem. Niemal od razu na jej widok zaczynają mu płonąć lędźwie, a członek twardnieje – i tak pozostaje do końca książki. A ona – i uwaga, tu znowu zaskoczenie – natychmiast po przybyciu na zamek swego wybawcy jest traktowana jako przyszła jego pani i ta, która zdolna będzie lorda odmienić i wyrwać z mroków, jakie spowiły jego duszę. Później biega po zamku, zagarniając co chwila spódnice – w pewnym momencie pomyślałam, że jeśli jeszcze raz przeczytam o zagarnianiu spódnic, to szlag mnie trafi. Rozmowy toczące się między lordem a lady powodują ból albo mdłości, głównie dlatego, że brak im logiki. Poza tym są tak schematyczne, tak okropnie przewidywalne, jakby były pisane wg bardzo zużytego szablonu. Zresztą, cała akcja taka jest.
Autorka nawet nie próbuje (może to i lepiej, bo nie wiadomo, co by z tego wyszło) zarysować tła epoki. Mówiąc uczenie, prowadzoną narrację cechuje wysoki stopień ogólności. Mówiąc wprost, wprowadzenie przekonujących realiów średniowiecznych do książki nazywającej się romansem średniowiecznym autorka uznała za zbędne lub przekroczyło to jej możliwości. Tymczasem rycerz, zamek, lady, lord, honor, miecz i inne oklepane hasełka – to naprawdę nie wystarczy. Anna Wolf nie stylizuje też języka. Stosowane przez nią zabiegi stylistyczne polegają jedynie na częstym używaniu pewnych słów oraz na budowaniu zdań w szyku pozującym na staropolszczyznę. Tu chcę zaznaczyć, że słowa wszak i jeno wstawia w zdania całkowicie intuicyjnie – raz jej się uda trafić z ich znaczeniem, raz nie. Ale to przecież nic nie szkodzi, prawda? W tej sytuacji nie dziwię się, że autorka nie pokusiła się o opis rozstrzygającej bitwy. Śmiem twierdzić, że nie podołałaby takiemu przedsięwzięciu. I nie dlatego tak myślę, że sama umiem opisywać bitwy. Nie umiem, w ogóle nie umiem pisać książek – dlatego nie mienię się pisarką. Jest to, jak mi się zdaje, pewnego rodzaju uczciwość wobec odbiorcy. Ale może się mylę.
Zapytacie – naprawdę spodziewałaś się po tej książce nowego Sienkiewicza albo kolejnych Dziejów Tristana i Izoldy? Nie, oczywiście, że się nie spodziewałam. Chodzi mi o to, że miłośniczki tego typu książek Klątwę Berserkera przeczytałyby nawet bez opatrywania jej określeniem romans średniowieczny. Jest to więc niepotrzebne, a przede wszystkim mylne, bo średniowiecza tu nie ma. Jest tylko romans (kiepski zresztą) w bardzo niedopasowanym, ledwo przypominającym średniowieczne przebraniu – bo nawet słowo kostium to tutaj za dużo.
Książka jest beznadziejna, nie broni się nawet jako rozrywka. Proszę Was, nie czytajcie jej. Ja przeczytałam na własne życzenie – egzemplarz podarowała mi kanapowiczka
@Ewelina229. Dziękuję, koleżanko - wiem, że nie miałaś złych intencji. 😊