"To może być debiut literacki sezonu" mówi nam Wojciech Dutka na okładce. A co ja mówię? Zacznijmy od tego, że w tej powieści właściwie nie ma jakiejś żelaznej fabuły. Marta Knopik wybrała ścieżkę nielinearną, gdzie teraźniejszość miesza się z przeszłością, a większość stron wypełniają opisy jakiegoś miejsca, jakiegoś stanu, jakiejś sytuacji. No i ok, tak też można, proszę bardzo, ale Czarne miasto prezentuje styl bardzo wypośrodkowany, a więc i bardzo niewyrazisty. Efekt: skupienie przy czytaniu jest problematyczne. Sytuacji niestety nie poprawia konwencja z pogranicza jawy i snu, jaką wybrała sobie autorka. Nie to, że mam coś przeciwko takiej konwencji, broń Boże, ale mam coś przeciwko naiwności, w jaką często wpadają autorzy sięgający za takie rozwiązania. Marta Knopik nie jest wyjątkiem.
Już sam podział świata jest uproszczony do granic banału. Mamy Czarne Miasto i Białe Miasto. Czarne Miasto to górniczy Śląsk (no tak, Śląsk musi być czarny i biedny) a Białe Miasto to jakaś odległa super metropolia, gdzie jest nowoczesność i bogactwo. Pomysłowe, nie? Równie pomysłowa jest mitologia, jaką autorka stara się pogłębić ten świat, w tym jego banalność, a jakby tego było mało, Knopik tworzy takie detale jak na przykład dwa koty o wdzięcznych imionach - a jakże! - Filemon i Bonifacy. Noż kurde, czy naprawdę nie można było się bardziej wysilić?? W realu to nawet byłoby zabawne, ale ja od pisarzy, zwłaszcza młodych i świeżych, oczekuję więcej. Więcej oryginalności i odwagi, więcej wyobraźni i polotu, więcej iskry, psiakrew, więcej, więcej, więcej...
No to teraz przejdźmy do klimatu, który jest niby wysoką wartością Czarnego miasta. Owszem jakiś tam klimat jest, choć ja go nie kupuję. Baśniowość tej książki przypomina mi jakąś niewyszukaną bajkę dla grzecznych dziewczynek. A co z tym Śląskiem, pytasz? No właśnie, co z tym Śląskiem... W końcu już na okładce mowa, że powieść dotyczy śląskiej rodziny, a Śląsk przecież jest bardzo klimatyczny, ma swoją indywidualność. Szkoda tylko, że u Marty Knopik ten cały Śląsk jest tak samo śląski jak pierwszy lepszy opel astra czy Krzysztof Ibisz w reklamie proszku do prania. Autorka ma pecha, bo moja matka jest ze Ślaska. Ja spędzałam wakacje wśród rybnickich familoków, więc ja wiem to i owo o śląskich klimatach. W Czarnym mieście nie ma z tego właściwie nic, a górnictwo w tle i okazjonalny "ciul" tu i tam sprawy niestety nie załatwiają. Przeciwnie, tylko podkreślają pustkę, jaką czuje się podczas lektury. To trochę tak, jakby się jadło ser edamski z parmezanem na opakowaniu. Ale rozumiem, odtwarzanie realiów jakiegoś regionu nigdy nie jest łatwe. Czyżby właśnie dlatego Marta Knopik uciekła w tę swoją senną baśniowość, żeby zatuszować braki w pisaniu realistycznym?
No, ale dzięki konwencji baśniowego snu powierzchnia powieści może być jeszcze bardziej płynna, a bohaterki mogą sobie po niej dryfować jak zagubione okręty. I to jest najlepszy element książki - kobiety. To o nich jest Czarne miasto tak naprawdę. Cała reszta to tylko jakieś tło. Momentami głupie, całościowo i jednoznacznie mdławe, ale ciągle tylko i wyłącznie tło, na którym prezentują się smutne portrety kilku całkiem interesujących kobiet w różnych etapach życia. I to jest coś, w co ja uwierzyłam podczas lektury. Jedyny element książki, który ja, Dzika Bestia, mogę uznać za udany. Bohaterki jak gdyby same ratują swoją powieść przed zatonięciem i choćby tylko dla nich warto ją przeczytać.
Co by podsumować:
Czarne miasto ma mnóstwo minusów i z pewnością nie jest to książka, którą z czystym sumieniem można by okrzyknąć debiutem sezonu, nawet na naszym podwórku. Ale to nie jest też najgorszy pierwszy krok, jaki widziałam w życiu. I dlatego jest nadzieja, jest potencjał na przyszłość. Trzymam kciuki za Martę Knopik. Ma nad czym pracować i myślę, że powinna. Na odwrocie okładki jest już nawet zapowiedź kolejnej książki. Problem jednak polega na tym, że będzie to kontynuacja Czarnego miasta...