Może najpierw uprzedzę, że to ponizej to nie jest recenzja sensu stricto, tylko coś w rodzaju strumienia świadomości, osoby nie lubiące strumieni świadomości nie powinny jej czytać.
Na kryminały Piotra Górskiego trafiłam zupełnym przypadkiem. W jakiejś recenzji czy dyskusji o książkach natknęłam się na opinię, że jest to inteligentny pisarz inteligentnych kryminałów. Musiała tę opinię wyrazić osoba, której gusta literackie znałam i o której poglądach miałam wysokie mniemanie, bo ją zapamiętałam, i kiedy trafiłam na pierwszy tom serii o komisarzu Kruku sięgnęłam po niego bez namysłu.
No bo, pomyślcie tylko.
Polskie inteligentne kryminały!
Pierwszy tom, "Kruk", kończy się tak, że człowiek natychmiast chwyta za drugi (nawet, jeśli bardzo, ale to bardzo nie lubi pani prokurator Marty Krynickiej, a wierzcie mi, ja jej bardzo nie lubiłam).
Gdy tylko przeczytałam drugi, sięgnęłam w zasadzie automatycznie po trzeci, nim ten drugi na dobre wygasił mi się na ekranie czytnika.
Po trzecim odczułam lekki przesyt kryminałami, zapragnęłam odmiany, może coś lżejszego, jakaś miła obyczajówka na przykład, albo coś do pośmiania się, postanowiłam zatem zrobić sobie przerwę, tylko przedtem szybciutko rzucić okiem na początek czwartego tomu, żeby sprawdzić, jak się zapowiada...*
Późnym wieczorem tego samego dnia dobijałam do końca części numer cztery i odczuwałam pretensję do samej siebie, że od razu nie ściągnęłam na czytnik tomu piątego.
Uznałam wszakże, że środek nocy nie jest najlepszym momentem na to, by gnać do komputera i ją natychmiast ściągać, za to - ponieważ z racji mej beztroski okazało się, że mam czas między tomami - zaczęłam myśleć.
Otóż, widzicie Państwo, ja jestem czytelniczką niewyrobioną, niefrasobliwą i chaotyczną. A, i jeszcze mało ambitną. Nie orientuję się w literackich trendach, must-readach i premierach. Prowadzę sobie bardziej śmieciowego niż książkowego bloga o niezauważalnych zasięgach czytanego przez dziesięć osób na krzyż, nie będąc w związku z powyższym w zasięgu zainteresowań Wielkich Wydawnictw i ich egzemplarzy recenzenckich. Nie czytuję czasopism fachowych, poświęconych rynkowi wydawniczemu. O tym, że coś jest bestsellerem orientuję się najczęściej grubo po fakcie. Potrafię przeczytać książkę z najdziwniejszych powodów - bo mi się okładka podoba, bo ilustracje są świetne, bo jej tytuł jest fajny i/lub zaczyna się na literę, która akurat jest mi potrzebna do wyzwania czytelniczego. Nie posiadam ulubionego gatunku literackiego.
Może to dlatego, pomyślałam sobie, nigdy przedtem nie słyszałam o Piotrze Górskim?
Nie pasował mi (dotąd) do żadnego wyzwania, nie rzuciły mi się w oczy okładki, nader stonowane i oszczędne w środkach, kolorków u niego niewiele, więc mój temperament sroki nie miał na czym zahaczyć oka?
No przecież musiał być jakiś powód, dla którego nie natknęłam się na to nazwisko nigdzie (chociaż bez przerwy natykam się na przykład na takiego, prosze ja kogo, Marcela Mossa) - na żadnych krzyczących o nowościach reklamach, które wyświetlają mi się na Facebooku, na blogach Prawdziwych Blogerów z Zasięgami, na które rzucam okiem...
A gdy skończyłam tom piąty zakasałam rękawy, odpaliłam komputer i zaczęłam śledztwo.
Tu muszę wyznać, że hakerka ze mnie jeszcze gorsza niż czytelniczka, komputery mi nie wybuchają tylko na skutek szczęśliwych zbiegów okoliczności, nie liczę, ile gotowych postów na bloga skasowałam, naciskając takie coś i nie wiedząc, co to, przez całe lata traktowałam komputer tylko i wyłącznie jako maszynę do pisania... ale tym razem się postarałam.
Nic mi z tego starania się nie wyszło.
Imię i nazwisko. Urodził się w roku. W mieście. Rodzice są. Studiował tu i tam. Zadebiutował. Napisał. Koniec informacji.
Żadnej nagrody Wielkiego Kalibru, Złotego Pocisku czy innej Brylantowej Probówki z Arszenikiem**. Żadnych zachwyconych i zachęcających opinii Opiniotwórczych Blogerów, lub też kolegów po piórze, którzy tak chętnie chwalą na przykład przeróżnych debiutantów(chociaż wredna strona mojej natury podpowiada, że można ich zrozumieć - nie wykluczam, że też wolałabym chwalić nieporadne debiuty, zasłaniając się formułką o "płatnej współpracy" niż reklamować kogoś, kto może stanowić prawdziwą i groźną konkurencję). Hasztag "piotrgórski" na Instagramie ma mniej niż sto trafień (z czego 1/3 dotyczy bohatera popularnego serialu, noszącego przypadkiem to samo nazwisko), podczas gdy - dla porównania - "wojciechchmielarz" ma ich ponad 12,5 tysiąca, "robertmałecki" - 5 tysięcy, a "marcelwoźniak" - tak, TEN Marcel Woźniak, autor książki, która jest moim osobistym wzorcem z Sevres Najgorszej Powieści Ever - ponad tysiąc.
Facet, który napisał najlepszą i jedną z najstaranniej przemyślanych polskich serii kryminalnych.
Człowiek, który - pisząc piątą część cyklu - popełnił kryminał z tak błyskotliwie skonstruowaną intrygą oraz zaskakującym, a przy tym wiarygodnym psychologicznie, absolutnie łamiącym serce i rosnącym kamieniem w żołądku finałem sprawiającym, że książka nie ulatuje ptakiem z pamięci natychmiast po jej zakończeniu jest, cóż, praktycznie nieznany.
O pisarzu, którego ostatni przeczytany przeze mnie tom jest po prostu świetny i w którym jest absolutnie wszystko, co powinno być w dobrym kryminale - oryginalny pomysł, suspens, niespodziewane zwroty akcji, wątki, które początkowo wydają się niepowiązane, a okazują się idealnie dopasowanymi do siebie puzzlami, i pomysłowo podrzucane czytelnikowi tropy - wie jakaś śmieszna garstka ludzi.
A mówimy tu o człowieku, który, na przykład, nie stosuje tanich chwytów, używanych przez jakże licznych autorów, którzy - gdy nie mają pomysłu na oryginalnie poprowadzoną intrygę - zaczynają od trupa, najlepiej malowniczo udręczonego i brutalnie potraktowanego (co, rzecz jasna, z lubością opisują), by porzucić go następnie i nie poświęcać mu zbytniej uwagi aż do połowy książki, a czasem wręcz o nim zapomnieć (kłaniam się nóżką, panie Bochus). Który nie babrze się w ohydztwach i nie jara makabrą, pokładając zamiast tego wiarę w wyobraźnię czytelnika. Który, gdy użył - w sytuacji dramaturgicznie uzasadnionej - znanego wszystkim polskiego przecinka na "k" to aż podskoczyłam, takie to było nieoczekiwane. Który nie pompuje objętości swoich powieści przy pomocy drastycznych opisów, nie podkreśla męskości swojego bohatera używając rzeki wulgaryzmów z rzadka przetykanej przeciętną polszczyzną i nie tworzy obszernego społeczno- kulturowego kontekstu przy pomocy spisu katalogu z Ikei. I który nawet sceny erotyczne umie pisać dyskretnie, zatrzymując się tam, gdzie zatrzymać się powinien, zachęcałabym każdego, by sobie porównał scenę miłosną pióra Piotra Górskiego i tę ze "Strażnika jeziora" Zgajskiego, ale nawet ja nie mam, jak się właśnie okazuje, aż tak złego charakteru.
No i który, pomimo stosowania czasem klisz, potrafi stworzyć wiarygodną, autentyczną postać literacką, niewątpliwie męską (w sensie - rodzaju męskiego), nie czyniąc z tej męskości sztandaru do wymachiwania przed oczami zbyt powściągliwego w zachwytach czytelnika.
Sławomir Kruk jest bowiem gliniarzem, twardym i dość zasadniczym, a poznajemy go podczas przesłuchania, które prowadzi, bardzo, ale to bardzo przekraczając uprawnienia. Ma traumatyczne przeżycie w przeszłości i, UWAGA! To już piąty tom, a my nadal NIE WIEMY, JAKIE, zdecydowanie nie służy ono bowiem autorowi do rozmaślania się nad swym bohaterem i wspomnianego wyżej pompowania stron powieści przy pomocy szczegółowego opisywania ran policyjnej duszy. Jest rozwiedziony, a jego była żona jest... specyficzna, ale chłopak nie pije z rozpaczy do lustra/fotografii noszonej w portfelu. Miewa przekrwione oczy i bywa niedbale ubrany, jak również czasem żywi się resztkami tego, co znajdzie w lodówce i kawą - a czasem nie. Bywa, że gotuje, bywa, że chodzi do restauracji, bywa, że do Maca albo do baru mlecznego. Jak w życiu. Niektórym kobietom się podoba, niektórym nie, niektóre spędzają z nim noc, niektórym w ogóle to do głowy nie przychodzi, niektóre mu się podobają, inne wręcz przeciwnie, niektóre lubi, na niektóre leci, o niektórych fantazjuje, niektóre traktuje obojętnie. Też jak w życiu. Jest bardzo dobry w tym co robi. Choć zdarza się, że traktuje prawo jako zaledwie sugestię, ma z tego powodu całkiem spore problemy, a miałby większe, gdyby nie osoby, które go z tych problemów wyciągają.
Być może nie wynika to z powyższego, za co winić należy moją nieumiejętność wyrażania emocji, ale Piotrowi Górskiemu udało się - być może niechcący - coś, o czym moim zdaniem marzy wieeeelu jego kolegów po piórze, a niektórymi to marzenie tak telepie, że widać to gołym okiem z odległej, odległej galaktyki - stworzył polskiego Harry'ego Hole. Tylko, imho, lepszego. Naszego polskiego Harry'ego Hole, dość surowego, zdecydowanego, bystrego, inteligentnego śledczego z olbrzymim talentem, za to minus alkoholizm, inne używki oraz konflikty z kolegami z pracy, no i nie nieśmiertelnego! Sławomir Kruk, jak dostanie po dziobie, to musi zostać opatrzony, a jak dostanie po całości jestestwa to trafia do szpitala. Jest bardziej życiowy i bardziej ludzki, a fakt, że jest mniej nieśmiertelny, niewzruszony i bezkompromisowy nie sprawia, że nie jest człowiekiem, którego zawsze i w każdych okolicznościach chciałoby się mieć po swojej stronie - bo nim jest.
I teraz, wracając płynnie do ad remu, mamy oto autora, który pisze książki przemyślane, dopracowane, z szacunkiem dla inteligencji czytelnika, i któremu - najwyraźniej - ciągle chce się starać (to znaczy, może w szóstej części nagle przestało mu się chcieć, ale pozwolę sobie powątpiewać).
I o którym pewnie wie jednak więcej ludzi, niż mi się wydaje, ale o wiele, wiele mniej, niż powinno (i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, więc proszę nawet nie próbować).
I mamy przeróżnych tuzów literatury kryminalnej (uwaga! Za chwilę będę rzucać nazwiskami i szargać świętości, osoby wrażliwe uprasza się o zamknięcie oczu) , którym najwyraźniej chcieć się przestało. Mamy, na przykład, Wojciecha Chmielarza, któremu w połowie książki odmieniło się narzędzie zbrodni ("Dług honorowy"), i nic, gdyż to Chmielarz i mu wolno. Mamy Roberta Małeckiego, który potrafił napisać książkę tak bardzo nie w swoim stylu i tak bardzo na kolanie, że oczy bolały patrzeć ("Najsłabsze ogniwo"). O Marcelu Mossie z jego nagromadzeniem irracjonalnych intryg i drętwymi dialogami ("Mroczne sekrety") czy innym Czornyju z upodobaniem do nieuzasadnionej makabry nie wspominając. I nie wiem, doprawdy, czy autorzy ci (oraz liczni inni), zaliczając zjazd formy, mieli po prostu gorszy moment w życiu? A w niektórych przypadkach, których nie wskażę palcem, byli słabi od samego początku i uporczywie lansowani z powodów, których pojąć nie jestem - i chyba nie chcę być - w stanie? Czy zaczęli, przynajmniej troszkę, lekceważyć czytelników, bo uwierzyli, że ci przymkną oko na wszelkie niedoróbki, nie-da-sie i okaleczanie polszczyzny? Czy muszą pisać więcej i szybciej, poganiani przez wydawców, a ich "więcej" i "szybciej" nieuchronnie odbija się na jakości? Czy powód jest jeszcze inny?
Nie wiem.
I myślę sobie, że być może, po prostu być może Piotr Górski wcale nie chce do tych tuzów dołączyć. Może nie chce brać udziału w tych wyścigach, w tym rozpychaniu się łokciami, w tym koniecznym w dzisiejszych czasach pokazywaniu się w soszjalmediach, no bo jak cię nie ma w soszjalmediach to nie istniejesz. Może jest jedną z tych rzadkich jak półkilowe samorodki bursztynu osób, którym wystarczy to, co mają, cieszy je to, co robią i nie czują potrzeby, by być gwiazdami? Może to po prostu solidny facet, który robi swoje, rzetelnie i porządnie, w sempiternie mając wyścig o Złoty Pocisk? Może chce mieć spokój i po prostu pisać, jak, no, wiecie, pisarz? I nie zrobi niczego, czego zrobić nie chce dla reklamy i zasięgów?
Jeśli tak, to pozostaje mi odetchnąć z ulgą, że całą tę laurkę wyprodukowała osoba, która też nie ma zasięgów i żadnych realnych możliwości, by zakłócić mu spokój :).
Lecz wyprodukować ją musiałam.
Po prostu.
* Gdyby ktoś nie uwierzył w tę laurkę - i słusznie, wszak nie to ładne... i tak dalej, wiadomo, a de gustibus..., i też tak dalej - i zapragnął sam się przekonać, czy ma ona chociaż minimalne pokrycie w faktach, zalecam czytanie książek cyklu w kolejności. Niby można inaczej, da się, nawiązania do wcześniejszych tomów są raczej rzadkie i dyskretne, ale jednak Sławomir Kruk to bohater, który się rozwija, kaleczy, rani, leczy, znów rani i zmienia. Warto zobaczyć ten proces od początku i towarzyszyć w nim bohaterowi do samego końca.
** Edit - "Ćma" otrzymała Nagrodę Czytelników w plebiscycie Granice.pl. Mało, ale zawsze coś.