Dawno, dawno temu, gdy jeszcze brałam udział w internetowych dyskusjach natrafiłam na zażartą wymianę zdań na temat jakiegoś konkursu literackiego. Prezentowane w konkursie pozycje miały spełniać liczne wymagania, których nie pamiętam, poza tym jednym jedynym - książka miała być jednotomowa, zaś tom miał się zamknąć w 250-270 stronach, ale na pewno nie mógł przekraczać stron trzystu (to znaczy, wymagania podawały ilość arkuszy druku, ale w przeliczeniu wychodziło właśnie trochę mniej niż 300 stron).
Mujeju, co się w tej dyskusji działo!!! Ale jak to tak, jeden tom. Ale że czemu maksymalnie trzysta stron. No tak przecież niedasie, absolutnie niedasie, trzysta stron na zarys fabuły, wprowadzenie, prezentowanie bohaterów i jakąś akcję jeszcze?! Ęposibl! Pięćset to absolutne minimum! No, czterysta, jak się wyrzuci opisy przyrody oraz wnętrz. Ale poniżej - no, sorry, nie, co za durny konkurs, przecież na tych 270 stronach nijak nie da się zbudować napięcia!!! No i podajcie CHOCIAŻ JEDEN PRZYKŁAD pełnokrwistej, trzymającej za gardło powieści, która ma 250 stron, przecież takich nie ma!
Zawsze, gdy natrafiam gdzieś na odpryski podobnych opinii myślę sobie o Magdzie Szabó i stojących na moich półkach cieniutkich książeczkach jej autorstwa (a tylko dwie z siedmiu nie miałyby szansy zakwalifikować się na powyższy konkurs ze względu na przekroczenie wymaganej objętości). O książeczkach napakowanych, kipiących, przelewających się chwytającymi za gardło emocjami.
Chociaż są cieniutkie.
I nie mają obrazków.
A bywa, że i dialogów.
Jak chociażby "Fresk".
Konstrukcja "Fresku" osnuta jest wokół pogrzebu. Po wielu latach spędzonych w zakładzie dla osób chorych psychicznie umiera Edit, żona kalwińskiego pastora, od dawna chorująca na schizofrenię. Na pogrzeb zjeżdża cała rodzina, także ta, której nie chciałoby się widzieć na oczy, ale tego absolutnie powiedzieć na głos nie można, bo jakże to, pastor, wzór dla wiernych, moralny drogowskaz, co by ludzie powiedzieli, to mała miejscowość, wszyscy się tu znają, dniem i nocą śledzą człowieka dziesiątki oczu, więc trudno, zaciśnie się zęby i jakoś zniesie przez te dwa dni matkę zmarłej, i może nawet Annuskę...
A, nie.
Annuski nie.
Annuska jest zakała rodziny. Czarną owcą. Nie mówimy o niej. Nie wymawiamy nawet jej imienia, niech będzie przeklęta. Sprzeniewierzyła się. Okazała nieposłuszeństwo. Przeciwstawiła się własnemu ojcu, a więc i Bogu ("Jak dobrze, że jedno z nich zostanie potępione, drugie zaś zbawione; nawet zbawienia nie można by znieść razem z Annuską”). Zeszła na złą drogę. Nigdy nie poprosiła o wybaczenie („Ani kąska dla Annuski przy jego stole, dopóki się nie upokorzy przed Bogiem i przed nim”)! Ale przecież Annuska dziewięć lat wcześniej uciekła z domu, nie pisała, owszem, wie o śmierci matki, wypadało ją powiadomić (no bo co ludzie powiedzą!), ale jej ponowne pojawienie się zdaje się być nieprawdopodobne, przecież chyba by się nie odważyła?
Annuska się odważa. A jej przyjazd doprowadza do wyciągnięcia z rodzinnych szaf wszystkich, nader licznych i nie tak bardzo rozsypujących się w proch szkieletów .
„Fresk” jest prozatorskim debiutem Magdy Szabó, nosi też wyraźne ślady typowego dla niej, literackiego stylu, tego autorskiego DNA, dla którego charakterystyczne pozostają: subtelnie, między wierszami, delikatnymi muśnięciami słowa przedstawiona beznadziejna szarość komunizmu, odległy z perspektywy małego, dusznego miasteczka Budapeszt i dopełniające się opowieści osób dźwigających rodzinne tajemnice. Czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji bez uprzedzenia, tak, jakby był członkiem rodziny przyjeżdżającym na pogrzeb i sam z siebie, bez żadnego tłumaczenia wiedział, kto to jest Arpad, a kto Rosie, i o jaką łyżeczkę może się upominać Annuska, o ile ośmieli się przyjechać. Fascynujące jest, że pod koniec powieści czytelnik rzeczywiście to wszystko wie. Na pozór bez żadnych autorskich zabiegów, bez żadnego wyjaśniania, bez jednej osoby, która drugiej osobie opowiada o trzeciej osobie, który to zabieg znajduję nader powszechnym w jakże licznych współczesnych bestsellerach.
Oraz czy użyłam słowa "akcja"? Cofam je, akcji tu właściwie nie ma, gdyby się troszkę uprzeć można by uznać, że Magda Szabó we "Fresku" przestrzegała z żelazną konsekwencją zasady trzech jedności, całość powieści rozgrywa się w ciągu dwóch dni, w tym samym miejscu, w zamkniętym gronie kilku osób, a przecież ma się wrażenie, że przed oczami czytelnika została z rozmachem namalowana panorama losów całej rodziny, całego miasteczka, a wszystko to na tle losów całego kraju. Śmierć matki Annuski to tylko pretekst do opowiedzenia wielowymiarowej historii o destrukcji rodziny, która we „Fresku” chyli się ku upadkowi. W tej powieści nic nie dzieje się bez przyczyny, nie ma nawet jednej zbędnej osoby, każda jest po coś, każda jest soczewką, przez którą - pod różnymi kątami, z różnych perspektyw i w różnym świetle - możemy obserwować powolny rozpad rodziny, w której głęboko konserwatywny ojciec (żadnych prezentów, ani na Gwiazdkę - cieszymy się, że Pan się narodził, czy to mało? - ani na urodziny. Żadnych obrazów na ścianach. Żadnych ładnych przedmiotów, przedmioty mają być użyteczne. Żadnych zbytków, dlaczego nakryłaś na porcelanie do obiadu przed pogrzebem matki, czyżby stało się coś szczególnego? Żadnej choinki, to takie katolickie) potrafi zdominować cudze życie, aż wreszcie ostatecznie je zrujnować.
Magda Szabó jest wybitną portrecistką. Wszystko jest istotne w malowanych przez nią portretach - najdrobniejsze gesty, spojrzenia, najmniej pozornie znaczące słowo, a nawet milczenie. Doskonały jest chwyt autorki, aby narrację po kolei prowadził ze swego punktu widzenia każdy z członków rodziny (oraz kilku osób pobocznych, a w życiu rodziny nieustannie obecnych). I tak okazuje się, że każdy ma naprawdę złe, i przy okazji zazwyczaj także całkiem mylne zdanie o pozostałych. Inaczej widzi dokładnie te same wydarzenia, inaczej działa jego pamięć, jak na dłoni widać, jak się okłamuje, jak usprawiedliwia, jak się rozgrzesza, obwiniając innych o wszystko złe, co go spotkało.
Uwielbiam to w powieściach Szabo. Niby nic się w nich nie dzieje - a jednak dzieje się mnóstwo. Niby powinien się człowiek nudzić - a nie nudzi się wcale. Niby powinien się gubić w natłoku obco brzmiących imion (ach, ten węgierski zwyczaj podawania najpierw nazwiska, potem imienia, jakże go wielbię i jak wiele literackich chwil zawieszenia mu zawdzięczam :D!) - a się nie gubi. Idzie za autorką tam, gdzie ta zechce go poprowadzić, poprzez ten duszny świat, w którym pod pozorami pobożnego, skromnego życia buzuje nienawiść, w którym bicie dzieci i wszelka przemoc psychiczna są na porządku dziennym, a nie kochający się ludzie ukrywają swój brak miłości pod przeróżnymi maskami... by odkryć, że to, co brał za pewnik pewnikiem bynajmniej nie jest, a na koniec zostać z pytaniami, na które nie dostaje jasnej odpowiedzi i odpowiedziami, które musi sam sobie ułożyć w głowie (jak na przykład - czy i do jakiego stopnia za stan zmarłej pastorowej, którą "dziewiętnastoletnią (...) jeszcze w dniu ślubu trzeba było wybić, żeby poszła do urzędu stanu cywilnego” odpowiadało życie, do którego ją zmuszono, z fanatycznym, niezdolnym do kompromisu mężem, w domu pozbawionym miłości? Czy naprawdę była tak chora, czy dopiero stała się chora?).
Doskonała powieść, prawdziwa literatura, której siły oddziaływania nic nie jest w stanie osłabić.