W zamkniętej na czas remontu palmiarni w gdańskiej Oliwie zostają odkryte zwłoki młodej kobiety. Zbrodnia okazuje się być szczególnie wyrafinowana - ciało zamordowanej zostało przytwierdzone za pomocą jej własnych wnętrzności do najcenniejszej palmy w ogrodzie i przybrane... a w zasadzie pokryte specjalnie wypreparowanymi czterolistnymi koniczynkami. Jedną z pierwszych osób.które pojawiają się na miejscu zdarzenia jest Robert Mazur, z zawodu morderca, akurat przebywający na terenie parku w trakcie polowania na kolejną ofiarę. Nagle ujrzany przykład w wyrafinowany sposób zadanej, wręcz artystycznie pięknej śmierci staje się dla niego wewnętrznym przebudzeniem. Zainspirowany przez tajemniczego mordercę-artystę postanawia stworzyć własne dzieło, którym zaimponuje mistrzowi.
Sprawę morderstwa w Palmiarni dostaje komisarz Agata Stec, dla której to śledztwo może okazać się trampoliną do kariery. Cierpiąca na pracoholizm (i parę innych przypadłości, jakże typowych dla literackich bohaterów kryminałów) policjantka dnie spędza uganiając się za podejrzanymi, wieczory w barach, a noce w łóżkach co rusz to innych, świeżo poznanych mężczyzn. No, chyba, że jest to TEN DZIEŃ, w którym ma umówioną wykwintną kolację w domu brata, znanego w całym kraju psychologa i pisarza, Artura Kamińskiego. Rodzeństwo charakterologicznie różni się od siebie całkowicie, ale łączy ich jedno – zainteresowanie trudnymi psychologicznymi jednostkami. Agata postanawia więc wykorzystać wiedzę brata w aktualnie prowadzonym śledztwie...
Już czytając (entuzjastycznie zachwalane przez wielu czytelników) pierwsze zdanie powieści:
"Matka to skarb a miejsce skarbu jest głęboko pod ziemią"
poczułam tzw. ciary żenady, a w głębi mej duszy zaczęło rosnąć podejrzenie, że niekoniecznie podzielę zachwyty jakże licznych osób, oceniających powieść Piotra Borlika nader wysoko.
Ponieważ jednak nie powinno się - a wręcz zdecydowanie nie należy - oceniać całości po pierwszym zdaniu, czytałam dalej, i to nawet bez szczególnego uprzedzenia.
Tu muszę poczynić pewne zastrzeżenie.
Natknęłam się ostatnio na fanpejdżu jakiegoś pisarza (przepraszam, nie pamiętam, czyim) dyskusję o najbardziej absurdalnych recenzjach. Ulubionym, jak się okazało, absurdem wielu pisarzy była opinia: "Oceniam książkę na 1, bo nie lubię horrorów/kryminałów/opowieści o Gwiazdce/cokolwiek".
Zgadzając się, że osobista niechęć do jakiegoś gatunku, rodzaju bohaterów czy, bo ja wiem, epoki historycznej nie powinna rzutować na ocenę literackiej jakości książki czuję się w obowiązku zaznaczyć, że bardzo nie lubię książek/filmów/seriali o psychopatach. Czytuję je co prawda, bo dość trudno ich uniknąć, poza tym bywają całkiem dobre, ale ich nie lubię i uważam za pójście po linii najmniejszego oporu. Nie chce się autorowi wymyślać skomplikowanej intrygi, dopasowywać poszlak, przeprowadzać logicznego wnioskowania, prowadzącego od przyczyny do skutku? Robimy z mordercy psychopatę! Bohater zachowuje się nieracjonalnie? Bo to psychopata! Coś w żaden sposób nie miało prawa się zdarzyć i się nie da się tego uzasadnić? C'mon, PSYCHOPACI, oni tak mają! Jakiś motyw, nie z d... wzięty? Logika? Knucie? Szczwane plany? Ale przecież psychopaci! Doszliśmy do końca książki i wypadałoby, żeby złapać mordercę? To przecież on/ona/ta kompletnie obca osoba, raz wymieniona na stronie 14, nic dziwnego, że nikt nie zgadł, przecież to psychopata!
A ponieważ w moich oczach wszyscy ci latający z nożem w zębach i błyskiem szaleństwa w oczach psychopaci są niczym innym, jak pisarskim pójściem na łatwiznę dość wyraźnie widzę wszystkie luki, niedociągnięcia i "niedasie" w przebiegu akcji.
Weźmy naszą "Boska Proporcję", o której (kilku) niedasiach napomknę, i ostrzegam, że mogą się tu trafić spoilery, niewielkie, ale jednak, więc jeśli ktoś chciałby sam sprawdzić,czy Piotr Borlik jest pisarzem dla niego, niech nie czyta dalej albo czyta ostrożnie.
Otóż "Boska proporcja" to powieść, która nie dość że jest moralnie odrażająca (to w sumie nie szkodzi, a nawet można uznać za zaletę, za rzecz prowokującą do myślenia i zadawania pytań), to do tego nonsensowna (a to szkodzi, i to bardzo). Jako, że mamy tu psychopatę (i to niejednego) mamy to, bez czego współcześni autorzy kryminałów bardzo często nie są w stanie napisać czegoś dobrego - a mianowicie makabrę, epatowanie szczegółami tortur, coraz bardziej wymyślnych, okrutnych zbrodni, a znaczna część tych zbrodni to klasyczne "niedasie". Na przykład morderca psychopata przez lata zbiera i konserwuje czterolistne koniczyny, gdyż przewiduje, że jego idealna dziewczyna (której jeszcze nie zna, ale nie upada na duchu, kiedyś pozna!) nie spełni jego wymagań, więc ją unieruchomi, zabije i unieśmiertelni, przyszywając do jej ciała wspomniane koniczynki, przywiąże do... czegoś, trafiła się palma, więc niech będzie, że do palmy jej własnymi jelitami, w jak najbardziej publicznym miejscu, bo w Palmiarni, nic to, że akurat chwilowo zamkniętej...
A czego potrzebujemy do przeprowadzenia podobnej operacji? Otóż potrzebujemy mnóstwa czasu, miejsca, specjalistycznego sprzętu, oraz... no, no, czego jeszcze?
No więc morderca zabija, przywiązuje, nie gubi nawet listka, nie ma nawet pół świadka, czy można wymyślić większą bzdurę? Ależ no oczywiście, że można oto kolejna ofiara zostaje unieruchomiona i przez ponad 50 dni ma żyć, a psychopata pokrywa jej ciało kolejnymi warstwami wosku. Ofiara jest odżywiana kroplówką, spędza w stojącej pozycji ileś tam dni, i ponownie, potrzeba do tego czasu, miejsca, specjalistycznych materiałów, dostępu do tychże, specjalistycznego sprzętu, oraz... no, czego jeszcze?
A potem - że pozwolę sobie na spoiler drugiej części, którą przeczytałam, bo dostałam rzecz w dwupaku, i otóż w drugiej części kolejni nieszczęśnicy są przywiązani do słupków i stoją kilkadziesiąt dni wystawieni w szczerym polu śród rzepaku i woni łubinu, spowici szybko rosnącym kwieciem i karmieni za pomocą kroplówek, i potrzeba do tego współpracy licznej grupy ludzi (tu wtajemniczone jest pół wsi, łącznie z lokalną policją), miejsca, czasu, dostępu do specjalistycznych środków oraz, no, czego?
PIENIĘDZY.
Największym "niedasiem" w przypadku psychopatów powinien być brak forsy, a tymczasem oni wszyscy albo forsę mają (ale to w najmniejszym stopniu nie kieruje na nich podejrzeń, chociaż pierwszą myślą średnio rozgarniętego policjanta powinno być "to musiał zrobić ktoś, kto mógł za to płacić żywą gotóweczką w ilości dużo") albo forsy nie mają, ale to w niczym im nie przeszkadza przeprowadzać wieloetapowe śledztwo, podrzucać dowody, uganiać się za ofiarami po całej Polsce, śledzić je za pomocą wyrafinowanego sprzętu szpiegowskiego (macham do Pana rączką, panie Piotrowski!), chociaż taka osoba w realu mściłaby się na swoich domniemanych prześladowcach waląc ich czymś ciężkim w potylicę, doskonale widoczna na nagraniach z monitoringu.
A propos " Średnio rozgarnięty policjant".
Naprawdę zaczyna mnie DOGŁĘBNIE męczyć obowiązkowe ukazywanie policjantów jako degeneratów topiących swoje problemy w alkoholu, używających wyłącznie niecenzuralnych słów i przejawiających brutalne zachowania wobec podejrzanych i/lub kolegów z pracy. W "Boskiej proporcji" dodatkowo jeszcze osób porażająco wręcz niekompetentnych. Mamy oto bowiem wielokrotnego mordercę, polującego na ofiary w okolicach Parku Oliwskiego i zabijającego je w ten sam sposób i tym samym narzędziem, i wygląda na to, że nikt o nim nie wie. Tenże morderca zabija w trakcie epizodu psychotycznego dwie osoby, ponownie - tym samym, co zawsze, narzędziem, stara się je upozować na "dzieło sztuki", wycina im organy wewnętrzne, przybija do ściany, a policja nie tylko nie łączy morderstwa z zabójstwami z parku, nie tylko nie umie znaleźć żadnych śladów na miejscu zbrodni ("nie zostawił śladów", buahahaha, facet w epizodzie - zresztą, co muszę podkreślić, naprawdę dobrze napisanym -, dokonujący masakry i zostawiający po sobie rzeźnię, nie zostawia żadnych śladów!!!), to jeszcze przypisują mu także morderstwo z Palmiarni, i żaden nie powie: "Ale jak coś takiego mógłby zrobić typ mieszkający w m-3 po mamusi, zarabiający minimalną krajową?".
Na miejscu trójmiejskiej policji znalazłabym lokum pana Borlika (udawadniając, że potrafię) i zostawiała mu kartki z napisem "wiem, kim jesteś i co napisałeś" za wycieraczką samochodu.
I nie mogę nie przyznać, że naprawdę intryguje mnie proces myślowy i twórczy, w którym powstają takie bzdury. Absurdalna fabuła próbująca epatować wymyślnym okrucieństwem, motyw popełnianych zbrodni tak naciągany, że można by za jego pomocą wystrzelić naiwnego czytelnika na orbitę okołoziemską, nieznajomość realiów pracy policyjnej, niewiarygodne psychologicznie postaci, do tego klisze i schematy dotyczące różnych grup zawodowych...
Cały czas czekałam, czym autor mnie zaskoczy (w końcu to kryminał), ale w tej książce nie zaskakuje absolutnie nic, no, może poza panią detektyw odpowiadającą na prawo i lewo o szczegółach śledztwa i opisującą je z detalami nie dość, że braciszkowi, to jeszcze w obecności jednego ze świadków. I może poza używaniem wciąż tego samego wyzwiska "bladź" w stosunku do kobiet, które to wyzwisko, zdarzało się, słyszałam wieeeki temu w radzieckich filmach opisujących brutalną frontową rzeczywistość, tu zaś stosowanym (nagminnie!) bogowie raczą wiedzieć czemu, bo ani to nie po polsku, ani (liczne) osoba używające tego słowa nie są pochodzenia wschodniego (i wcale nie ukrywam, że przy siedemnastej "głupia bladź" wybuchnęłam śmiechem).
A wiecie co jest najgorsze?
Że to nie koniec.
Że przecież jest jeszcze duecik głównych bohaterów.
Brat naszej nieposkromionej obrończyni prawa, Artur Kamiński, jest postacią, która nie podoba mi się jeszcze bardziej od głównej bohaterki, a - upewniam - jest to spora sztuka. Czytałam i obrzydzenie mnie ogarniało z każdym rozdziałem większe, przede wszystkim dlatego, że autor kreując go ukazał zafałszowany obraz psychologa i psychoterapeuty. Psychopterapeuta to osoba, do której udają się ludzie aby skorzystać z fachowej pomocy, gdy w życiu pojawią się przerastające ich problemy - i nie jest to czasem łatwe. A tu pan pisarz stawia nam przed oczy człowieka, usilnie a nieudolnie kreowanego na polskiego Hannibala Lectera, który świadomie bierze udział w zatajaniu zbrodni swojego pacjenta. Którego niech będzie, że troska o psychopatycznego zbrodniarza jest większa, niż o jego ofiary. Mamusia ci coś kazała? Słusznie ją usunąłeś z tego łez padołu! Nie całkiem odeszła, kazała zabić pierwszy raz? Biedaku, nie udało ci się powstrzymać mamusi, zabiłeś, ale nic to, popracujmy dalej. Zabiłeś drugą, trzecią? Pracujemy nadal, nie szkodzi, że 5 osób nie żyje, zobaczymy, co dalej, ale pamiętaj, żeby samochód parkować nie pod domem ofiary, bo cię jeszcze ktoś z nią powiąże! Przecież najważniejsze jest, że "Przez lata ten skrzywdzony przez matkę mężczyzna dopuścił się wielu morderstw", ale "czynił to w imię wyższego celu, jakim było dotarcie do własnego ja" Zajebiście, uczciwszy uszy Państwa. No zaje-kurrrr...-biście. Jakaż to musi być ulga dla rodzin zamordowanych kobiet, że morderca dotarł do własnego "ja"!
Zaś jeśli chodzi o główną bohaterkę...
Cóż, jestem prawie pewna, jak przebiegł proces jej tworzenia.
Piotr Borlik, poświęciwszy wiele dni i nocy na pisanie pierwszego tomu serii kryminałów o dwóch braciach, policjancie z dochodzeniówki i wybitnym psychologu, tak starannie dopieszczonego w myślach, wreszcie postawił ostatnia kropkę w maszynopisie. Przeciągnął się, zadowolony. Rzucił miłośnie wzrokiem na swoje dzieło. Od niechcenia przeczytał kilka przypadkowych stron, a w trakcie lektury mina mu powolutku rzedła. "Na Jowisza - pomyślał. - Wiecznie skacowany policjant po rozwodzie, który co rano budzi się w innym łóżku, ze zrujnowanym życiem osobistym, porywczy, niestabilny i brutalny... No przecież zaraz wszyscy ci domorośli krytycy się na mnie rzucą! Że to już było, że ileż można, że pijani policjanci z uwiądem więzi społecznych są już passe... Ale, cholera, szkoda tego pomysłu... I tom już cały gotowy... Tyle roboty... a gdyby tak... - tu Piotr Borlik wyprostował się na krześle, w oku mu błysnęło. - A gdyby tak... Wiem!".
Śmiałym ruchem odpalił stosowny szablon, wpisał "zamień wszystkie: August Kamiński na; Agata Stec" i voila! Mamy to, Mamy całkiem nową jakość! Coś zupełnie oryginalnego! Mamy...oh, wait.
Mamy co prawda skacowanego, za to pozbawionego charyzmy, przenikliwości i osobowości Harrego Hole w spódnicy. Każcie mu zamiast używania społecznie akceptowanego języka wyrzucać z siebie stek wyzwisk, uzbrójcie go w pogardę do wszystkich i wszystkiego, i macie...!
Joannę Chył... znaczy, Agatę Stec (tak, panie Borlik, zapijaczona bohaterka traktująca wszystkich wokół jak szmaty i ze zrujnowanym życiem osobistym też już była).
Krótko mówiąc w tej pozycji (i tak stanowiącej zlepek cudzych pomysłów) Piotr Borlik uczynił główną bohaterką osobę tak odpychającą, że doprawdy trudno jej dopingować, trzymać za nią kciuki, o identyfikowaniu się z nią nawet nie wspomnę. Ja rozumiem, że miała być tzw. silną kobietą w świecie zdominowanym przez mężczyzn, ale wyszła z tego karykatura. To nie jest silna kobieta, to jest wiecznie chlejący albo będący na kacu chamski babsztyl z przerostem ego, agresywny, wulgarny, prostacki, nieodpowiedzialny i porywczy, nie tylko bez jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego, ale praktycznie nie posiadający żadnej osobowości, niedojrzały i w dodatku głupi w kwestiach zawodowych. No i kopnięciem w krocze traktujący podwładnych.
W dodatku autor najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że nie wystarczy zmienić "Augusta Kamińskiego" na "Agatę Stec", żeby zatrzeć wrażenie, że początkowo pisał o mężczyźnie, postanowił więc dodać kilka uroczych, kobiecych cech, by nieco zmiękczyć jej surowy wizerunek.
Nasza Agatka jest zatem uroczo (ekhm) roztrzepana, nie umie w komputery ("Gdzie są zdjęcia?" "W chmurze". "To chyba wiatr je rozwiał, bo tu ich nigdzie nie ma"), kompletnie nie radzi sobie w życiu społecznym bez wsparcia silnego, męskiego ramienia ("Nieprzewidywalność, brak cierpliwości i dążenie do konfliktu raczej nie sprzyjają pracy w policji, toteż Artur swego czasu skorzystał ze swoich znajomości, byle siostra pozytywnie przeszła testy psychologiczne"), przejawia jakże prawdziwie kobiecą nieumiejętność w kwestiach motoryzacyjnych ("konieczność parkowania równoległego przy Majakowskiego wytrąciła ją z równowagi (...) Koledzy z komendy tłumaczyli, jak powinna patrzeć w lusterko boczne i w którym momencie skręcać kierownicą, ale nie potrafiła tego spamiętać" - no po prostu czuję ten owiewający mnie powiew trzepotu rzęs!).
Zacytowany przeze mnie na FB fragment:
"Szczytem marzeń samotnych kobiet w wieku Agaty byli wdowcy. Pozostali tylko zatwardziali kawalerowie lub psychopaci (...) no i rozwodnicy, ale samo to, że raz już zawiedli jako głowa rodziny, skreślało ich z listy kandydatów na męża". (...) "Zazwyczaj wokół takich mężczyzn (wdowców, przyp. moje) kręciła się zgraja harpii oferujących wsparcie i ciepłe obiadki, w nadziei, że któraś z nich wygra wyścig i zajmie miejsce świętej pamięci małżonki"
przyczynił mnie i moim koleżankom szampańskiej zabawy (większość - gdy już się upewniła, że nie czytam książki, której akcja rozgrywa się na początku wieku XX-go - obstawiała wiek bohaterki na 60+).
A potem zestawiłam sobie te rozważania o parkowaniu równoległym oraz "Normalny mężczyzna wie, że kiedy odwiedza go podpita kobieta, to lepsza okazja do przełamania lodów już się nie pojawi" i uznałam, że i owszem, rozmawiał z kobietą, i że ta kobieta to była jego ukochana prababunia. Wyjaśnia to i polowanie na wdowców, i głębokie uwagi o parkowaniu równoległym, i nie tak znowu zawoalowane stwierdzenie, że "któż nigdy nie zaliczył nietrzeźwej, hue, hue".
I nawet w tej kwestii Piotr Borlik nie jest pionierem (ach, Max Czornyj i jego "młody, atrakcyjny, czterdziestojednoletni" bohater, nazywający trzydziestoletnią sąsiadkę "stara panną" i sugerujący, że używa ona perfum tylko i wyłącznie w celu omotania go swym wątpliwym urokiem, na zawsze pozostaniecie w mym sercu!), ale jednak to jemu przypada tytuł zostania Pierwszym Pisarzem, Któremu Zaleciłabym W Ramach Researchu nie tylko sprawdzić, co stałoby się z komisarzem policji, który w charakterze dyscyplinowania podwładnego sprzedawał rzeczonemu kopniaka w krocze, ale także - a wręcz przede wszystkim - Porozmawiać Z Prawdziwą, Żywą Kobietą.
NIE prababunią!
Ponadto nie mogę nie wspomnieć o rzucającym się w oczy podobieństwie głównych bohaterów, łączących ich relacji i występujących w powieści wątków do postaci z innych książek, filmów i seriali. Artur Kamiński z tym swoim spaczonym umysłem i listą najlepszych trunków z najlepszych winnic (usunięcie opisów wykwintnych dań i procesu przygotowywania tychże odchudziłoby książkę o 1/3) jest irytującą i niedoskonałą kopią Hannibala Lectera, Agata Stec to trochę Harry Hole, trochę Joanna Chyłka. A cóż można rzecz o stopniu inspirowania się cudzymi pomysłami, skoro nawet ja, która nigdy w życiu nie widziałam nawet zajawki "Dextera", zauważyłam podobieństwa od pierwszego rzutu oka i wcale ich nie szukając?
Nie mogę powiedzieć, że lektura "Boskiej proporcji" nie dała mi do myślenia*. Dała. Głównie o tym, jak oderwane od jakości książki są ich oceny na portalach czytelniczych (naprawdę, podejrzewam czasem syndrom Nowych Szat Cesarza, nikt nie ma odwagi krzyknąć "Król jest nagi"... chyba, że faktycznie nikt tej nagości nie widzi, co byłoby zatrważające). I o tym, jak nisko upadła monarchia, skoro w przypadku powieści co najwyżej przeciętnych radośnie szafuje sie określeniami "królowa kryminału", czy - w tym wypadku - "mistrz kryminału". Bo przeczytałam książkę zachęcona wywiadem „Mistrz kryminałów mieszka w Trójmieście”.
I muszę przyznać, że owszem.
Mistrz kryminałów mieszka w Trójmieście i nazywa się Piotr Górski.
*taki ciąg Fibonacciego. Bardzo przystępnie wyjaśniono, czym jest ciąg Fibonacciego. Dla osób, które tego nie wiedziały była to na pewno cenna i niezwykle interesująca informacja.
PS. Oceniłam pierwszą część na pięć gwiazdek, bo minimalnie odcinała się in plus od części drugiej. Jak wypada na tle części trzeciej nie wiem i nie zamierzam sprawdzać.