No niestety, tym razem autorowi nie udało się mnie oczarować. Może dlatego, że nadal się zachwycałem zakończeniem cyklu "Samozwańca", aż tu nagle wpadł mi w łapy ten zbiór opowiadań, z kompletnie nowym dla mnie bohaterem. Może i dobry, ale w starciu z wyżej wspomnianym tytułem, wypadł bardzo blado.
Główna zmiana: bohaterem jest nie Dydyński (chociaż jego wąsate ryło pojawia się kilkakrotnie), ale Samuel Zborowski, syn ściętego jegomościa o tym samym imieniu. I tu się zaczyna dramat. Juniora nie idzie polubić. To typ melancholika którego przygniata przeszłość, który na każdym (każdym!) kroku przypomina wszem i wobec, że jest synem z nieprawego łoża, że nie ma praw do schedy i że ma na tyle wszystko gdzieś, że da się pokroić na dzwonka.
Niewiele brakuje, a można by rozpisać taką scenkę: "Samusiu, podasz mi cukier?", na co Samuel spogląda tęsknie na swoją szabelkę i wystękuje boleściwie: "jestem bękartem!". No jaja jak berety.
Druga główna wada: potworna wręcz przewidywalność. Ledwo zaczynasz czytać jakieś opowiadanie, a już wiesz jak to się skończy. W dalszym toku czytania nic absolutnie cię nie dziwi, bo z góry wiedziałeś kto kogo połaskotał szablą po żebrach, kto kogo ryćkał i czyje to dziecko, albo co uczyni kat na szafocie. A jeśli już docierasz do tego etapu, to fabuła przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, spychasz ją na margines jako coś nieważnego i desperacko szukasz jakichś zalet.
Ta książka mogła być dla autora (tak zgaduję) próbą przerwania mono...